Wyniki 2. Edycji Konkursu Fikcji Solarpunkowej

Znamy laureatów Konkursu Solarpunkowego!

Klimatycznej edycji Bomby Megabitowej towarzyszy Konkurs Fikcji Solarpunkowej. Jego uczestnicy wykazali się niezwykłą kreatywnością, próbując sobie wyobrazić drogę wyjścia z pogłębiającego się kryzysu.

Przypominamy, że spośród licznie nadesłanych prac wyłoniono trzy najlepsze:

1 miejsce: „Projekt Sextus Elementum” Oskara Łuczyńskiego

2 miejsce: „Ruiny dawnego świata” Aleksandra Gieszcza

3 miejsce: „Zmiany od podstaw” Aleksandry Olchowik

Laureatom serdecznie gratulujemy!

Prace oceniała kapituła w składzie:

  • Katarzyna Kosik (Powergraph)
  • Michał Cetnarowski (Nowa Fantastyka)
  • Jakub Płodzich (Instytut Polska Przyszłości im. Stanisława Lema)
  • Maria Świątkowska (KBF)
  • Szymon Kloska (KBF)

Nagrodzone teksty dostępne są na stronach:


Notka od redakcji: warto zaznaczyć, że organizatorem 2. edycji było Krakowskie Biuro Festiwalowe i Miasto Literatury. Sędziowie z 1. edycji nie brali udziału w ocenianiu pracy tegorocznej.

“Naukowe Aspekty Pacyficznej Apokalipsy” – Octavia Cade

STRESZCZENIE

Od założenia czasopisma przez Annę minęło dziesięć lat. Jedenaście od apokalipsy, a ona patrząc w przeszłość śmiała się – bawiły ją nie poniesione straty, tylko prawdziwa niedorzeczność myśli, która, tak krótko po Armagedonie, zadecydowała o tym, że wydawnictwo akademickie stanowi fundamentalną część odrodzenia.

– Wówczas nie wydawało się to tak śmieszne. – stwierdziła. Właśnie obchodzili dziesięciolecie i był to ich numer retrospektywny. Naukowcy z całego kraju wsłuchiwali się. Łączyły ich ze sobą więzi radia i prac w terenie.

– Właśnie, że tak. – Odpowiedziała Mo, spędzająca lato w Laboratorium Morskim Portobello wraz z Anną. – Ale miałaś tylko piętnaście lat i wszystkim nam było ciebie żal.

– Nieprawda!

– Chciałabyś przeprowadzić ankietę? – Spytała Mo. – Taką cię poznaliśmy, piętnastoletnią i niewidomą, no i współczuliśmy ci. Przez około dziesięć sekund, potem się zaciekawiliśmy.

W laboratorium znajdowało się mnóstwo starych czasopism naukowych, podobnie jak w bibliotece uniwersyteckiej po drugiej stronie przystani. Nie starczało naukowców do przeczytania ich wszystkich, a już na pewno nie do zapełnienia – nawet w kraju, który w danym momencie składał się głównie z naukowców, dwustu prowadzących odległe badania terenowe na oceanie i na Antarktydzie gdy na ziemię spadła plaga. Dla osób wyszkolonych w publikowaniu danych brak takiej sposobności stanowił kolejną z licznych doświadczonych strat.

– Słyszałam, jak wszyscy się dąsacie i smucicie – powiedziała Anna – Słyszałam to wyraźnie.

Nie mogła zrobić nic z innymi poniesionymi przez nich stratami, podobnie jak ze swoimi, będąc ostatnią członkinią swej rodziny pozostałą przy życiu, porzuconą w uniwersyteckim laboratorium badawczym na odległym półwyspie. Przez jakiś czas wydawało jej się, że tylko ona się ostała, sama na świecie, i chociaż wcześniej niespecjalnie interesowała się nauką, to czysta nuda i dostępność sprzętu skłoniły ją do przeprowadzania własnych eksperymentów, na brzegu morza, gdzie notowała rosnące poziomy powracających na te tereny skorupiaków.

– O mały włos a rzucałabym w ciebie małżami – Wspominała, na co odpowiedział jej gniewny dźwięk z radia:

– Nie „brakowało”, tylko faktycznie we mnie rzucałaś. – Odrzekł głos z sanktuarium Karori w Wellington, oddalony o pół kraju od niej. – Jednym mnie nawet skaleczyłaś, gówniaro. – Pomimo tych słów, w tym głosie rozbrzmiewał śmiech.

– Jak ty się zwracasz do swojej szanownej redaktorki? – Odparła Anna – Poza tym, należało ci się.

Przy całym swym marudzeniu, jej obiekt docinek był pierwszą osobą, która wyraziła wsparcie, gdy po raz pierwszy wyszła do reszty z pomysłem prowadzenia czasopisma.

– W każdym razie – kontynuowała – Minęło już dziesięć lat. Ci z was, którzy nie byli naukowcami, teraz nimi są. Nawet, jeśli jest to praca naukowa na część etatu, to nadal się liczy. Ci z was, którzy wówczas nie zajmowali się ptakami, dziś są już „ptakologami”.

– Ja zostałam przy gadach! –nadeszła odpowiedź z Southland, gdzie miejscowa ekspertka od hatterii wyrywała sobie włosy, próbując skłonić obojętne stworzenia do rozmnażania się.

– Ja nadal jestem botanikiem. – Podkreślił trzeci głos, o którym Anna wiedziała, że znajduje się na Wyspach Chatham, i strzela do każdego dzikiego zwierzęcia próbującego choćby spróbować nadepnąć na jego cenne niezapominajki.

– A ja wciąż badam te cholerne skorupiaki – Powiedziała Anna. – Wiesz, o czym mówię.

– Tak, tak. Właśnie trzyma na kolanach pisklę albatrosa. – Opisała słuchającym Mo. – Weź go trąć, Ann, niech zakwacze.

– Nie zwracaj na nią uwagi, maluszku. – Przemówiła do pisklęcia Anna, przytulając je do siebie. Było ono sierotą, zabraną z kolonii w rezerwacie Taiaroa Head, niedaleko laboratorium. Ptak mimo to kwęknął i kłapnął dziobem. Zmienił się diametralnie na lepsze, ze smutnej, drżącej kupki pierza, którą Mo oddała jej pod opiekę niecałe dwa tygodnie wcześniej.

Po czym obficie zwymiotował na nią na wpół przetrawionymi rybami.

– To miała być podniosła chwila. – Westchnęła, próbując nie dać innym usłyszeć, że jej samej zaczęło się cofać. – Miał to być nasz numer retrospektywny, abyśmy wspólnie spojrzeli wstecz i podziwiali jak daleko zaszliśmy!

– W dzisiejszych czasach publikowanie ma w sobie mało dostojności. – Odpowiedziała Mo. – Dajcie nam chwilkę, idę po szmatkę.

Po czym dostojny numer retrospektywny został przełożony na dziesięć minut później, zaś w tym czasie naukowcy z całego kraju dyskutowali nad tym, czy wymiociny albatrosa cuchną gorzej niż oddech foki.

(ogólny konsensus brzmiał, że nie).

WSTĘP

Jeśli faktycznie można było uznać, że wydawnictwo akademickie stało się mniej dostojne, to należało też przyznać, że stało się również bardziej interaktywne.

– Myślę, że dla wielu z nas był to sposób na wytrwanie. – Stwierdziła Mel. Przybyła z Australii, z niewielkiej stacji badawczej na Rafie. Rozstała się z córką, która pozostawszy na głównym kontynencie zmarła na plagę, a także z mężem, którego nie dosięgła choroba, gdyż wraz z nią znajdował się na stacji. Zamknął się w sobie i zapragnął przepracować żałobę po swojemu, trwając w odosobnieniu.

– Poświęcasz tak dużo siebie dzieciom. Po czym giną, i nie zostaje ci nic innego niż żyć dalej, tak jakby przyszłość nie stała się nagle czymś tak gołym i beznadziejnym, i nie pozostało już nic z ciebie co mogłoby ją przeżyć. To wszystko wydawało się takie bezsensowne.

– Nie chcę powiedzieć, że zapełniam tym pustkę, bo to nieprawda. Nauka nigdy nie stanie się dla mnie tym, czym była Sarah. Ale to jednak coś, co kochałam, nawet, jeśli inną miłością, to znalazłam w tym jakieś pocieszenie. Wiedzę, że coś, co potrafię, jakiś mój wkład, przetrwa. Nawet, jeśli to tylko słowa skryte w jakiejś odległej teczce. Wiem, że to brzmi jak czyste ego. Być może tak jest. Ale umiem z tym żyć. Jest to też, wydaje mi się… Użyłam słowa „wkład”, i chyba o to właśnie chodzi. Chcę wiedzieć, że nadal mogę dać coś wartościowego przyszłości. Ponieważ jakaś przyszłość nastąpi. Teraz w to wierzę.

Apokalipsa przyniosła ze sobą śmierć, było to nieuniknione, jednak na wskroś dotknęła ich świadomość, że śmierć ponieśli nie tylko ludzie. Zabrakło żywych by choćby spróbować pogrzebać wszystkich zmarłych, zaś szczury i głodujące zwierzęta domowe zaczęły jeść i polować by przetrwać. Aotearoa to delikatny ekosystem, od zawsze, od kiedy ludzie po raz pierwszy zachwiali jego równowagą. Wszystkie te niewielkie endemiczne stworzenia… szczególnie ptaki, umierające w jajach i gniazdach. Tak wiele gatunków skuliło się na ekologicznych wyspach, ich liczebność spadała do zera i nie było już nikogo, kto by je ochronił. Kiedy do tego doszło, liczyła się już tylko jedna nauka, a była to nauka oparta na nadziei i miłości. Nadziei na przyszłość, miłości do teraźniejszości.

– To była, kurwa, przekora, nie zapomnijcie o tym. – Powiedziała Mo. Ona i jej siostra Minnie w poprzednim życiu pracowały jako biolożki morskie, pomimo, iż teraz większość czasu spędzały na ekologicznym odzysku, tak jak oni wszyscy. – Pamiętam jak szłam przez Taiaroa Heads i czułam ten zajebisty żal do tych przeklętych albatrosów za to tylko, że żyły. Jak śmiały, kiedy tak wielu innym stworzeniom się to nie udało? Pamiętam, jak patrzyłam na stłuczone jaja i puste gniazda. Weszłam wtedy na stację i rozejrzałam się, i zobaczyłam artykuł przypięty do tablicy ogłoszeń. Nie wiedziałam, że albatrosy mogą zostać pożarte żywcem przez myszy wciąż siedząc w gnieździe, ponieważ nie chcą opuścić jaj. Pamiętam, że po prostu ryczałam. Wyłam, jak małe dziecko, jakby albatrosy cokolwiek dla mnie znaczyły, jakbym poświęciła myślom o nich choćby minutę.

Następnego dnia wróciła z pułapkami, z narzędziami wziętymi z laboratorium, by załatać niszczejące fragmenty ogrodzenia. Przyszła też następnego dnia, a potem kolejnego, wściekła na świat i utyskująca na pozostałych przy życiu, że nie są skłonni iść wraz z nią.

– Aż ktoś to zrobił. – Wspomniała.

– A ty mnie nie chciałaś. – Powiedziała Anna. – I niezbyt uprzejmie dałaś mi o tym znać. Powiedziałaś, że do niczego się nie nadam, że tylko dołożę ci obowiązku zajmowania się mną. Po czym i tak mnie ze sobą zabrałaś, z poczucia winy.

– Namąciła trochę wody. – Opowiadała Mo, tę samą historię, którą słyszeli już kolejny raz, czerpiąc z przytaczania jej niemałą satysfakcję. – Powiedziała „ty posprawdzaj pułapki a ja pozbieram ciała”. No to zabrałam ją w górę i w dół tego pieprzonego zbocza. Napełniała worki szczurami, martwymi oposami, kilkoma dzikimi kotami. Powiedziała tylko, że jeśli przeciągniemy dla niej liny wzdłuż szlaku, to też będzie mogła stawiać pułapki i będziemy pracować szybciej.

Zawstydziła tym resztę, gdy zobaczyli, jak przyszłość wychodzi i odnajduje się, a oni nie stanowią jej części. Dlatego postanowili zostać jej częścią, i tym samym dali sobie przyszłość.

METODY

– Kiedy wam tłumaczyłam naszą robotę, to właśnie wtedy, po raz pierwszy, wpadłam na ten pomysł. – Wspominała Anna. – O czasopiśmie. Nie mogłam tego odpuścić.

Pierwszy artykuł pierwszego numeru zapowiedziała piosenką. „Whaling”, którą znał każdy, a która przywoływała uśmiech na ich twarzach i zachęcała do wspólnego śpiewania. Nie była tak naprawdę o wielorybach, tekst opowiadał o wytrwaniu, odwadze i znajdowaniu miłości. Każde z nich, z południowego i północnego krańca kraju, połączone sieciami skleconymi przez dwójkę ocalałych inżynierów, mogło się nawzajem usłyszeć. Anna pomyślała, że wśród ich różnych potrzeb nie została przyćmiona potrzeba więzi, i ona najlepiej zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele znaczyć może dźwięk cudzego głosu. Wierzyła, że przyszłość pracy akademickiej przybierze formę dźwiękową. Zbyt wielka była historia strat, za silna potrzeba pilnego kontaktu, by słowo pisane miało wystarczyć. Gdy skończyli śpiewać, przedstawiła Minnie, która opowiadała o śledzeniu tras migracyjnych żarłaczy białych.

–Jej siostra pracuje nad kontynuacją artykułu, która okaże się w niedalekiej przyszłości. – Powiedziała Anna. – Więc zapraszamy przed odbiorniki!

W pierwszym tekście zawarła zarówno wspomnienia jak i metody badawcze. Objaśnienia dla osób inteligentnych, z których większość jednak nie wiedziała nic o rekinach. Znalazły się w nim proste słowa i żarty.

Minnie wcześniej przeczytała Annie szkic, coś pasującego do staro-światowych czasopism, i dostrzegła sceptycyzm na jej twarzy, a także nudę.

– Brzmisz trochę jak palant. – Powiedziała Anna. Jakbyś była nadęta, znaczy się, bardzo nadęta. Czy nie mogłabyś udawać, że jesteś na przykład w pubie?

Nastała chwila ciszy, ale potem usłyszała w głosie Minnie uśmiech.

– Ernest Rutherford powiadał, że jeśli nie jesteś w stanie wytłumaczyć swojego badania dziewczynie przy barze, to musisz opracować lepsze badanie. – Powiedziała.

Tamtej nocy wszyscy stali się dziewczynami przy barze.

Później zaczęły padać pytania. Od geologów, od astronomów. Od osób, które spędziły życie przy amfirytach lamparcich i rozgwiazdach. Od osób na wyspach i za ogrodzeniami, od tych, którzy w życiu nie widzieli rekina. Rozmowa zeszła z tematu. Rozgałęziała się i zawracała na tory. Kłócili się między sobą, wymieniali sugestiami, czasem głupimi, a czasem nie, niemniej byli zaangażowani – pomyślała Anna. W swych kłótniach brzmieli, jakby byli szczęśliwi, jakby się dobrze bawili. Brali udział w burzach mózgu na temat dalszych prac, nie ujmując niczego potrzebom ptaków, które coraz wyraźniej wyrastały na główny obiekt działań związanych z odbudową. Wszystko to zarejestrowała. Miała pojawić się transkrypcja, i miejsce do dodania tabel i wykresów w razie potrzeby, ale samo nagranie, interakcje i ekscytacja, śpiew i wspólny smutek… to one były artykułem.

Od razu zebrała się lista ochotników chętnych do pracy przy kolejnych numerach.

– Twoja kolej. – Powiedziała Minnie, pod nosem. – Może drugi artykuł dotyczyć będzie odchowywania piskląt, ale tematem pierwszego będą małże.

– Właśnie tak wyobrażałam sobie czasopismo akademickie po apokalipsie. – Wyznała Anna, dziesięć lat później. Wychodzenie do innych, wychodzenie na przód. Coś, co mogłoby przywrócić światu ciekawość i zachwyt.

– Właśnie tym powinny były być zawsze. – Powiedziała Mo.

REZULTATY

Martin znajdował się w Fiordlandzie, na Wyspie Resolution, w towarzystwie kakapo. Jego głos był powolny, staranny. W jego wypowiedzi nie brakowało pauz, ale apokalipsa nauczyła ich szacunku do ciszy.

– Żaden był ze mnie pisarz. – Opowiadał. – Wiecie, za dzieciaka miałem dysleksję. Przebrnąłem przez uniwerek dzięki ostremu zawzięciu się i porządnej pracy praktycznej. Nigdy nie myślałem, że zostanę badaczem, wrzucę coś do czasopisma. Pamiętam, jak pomyślałem sobie, gdy Anna to wszystko omawiała, że to w życiu się nie uda. Ale postanowiłem i tak się przysłuchać. Tak naprawdę nie z powodu treści – przepraszam. Wiem, że macie teraz wszyscy ubaw. Naprawdę odwalamy tu kawał dobrej roboty, ale pamiętam, jak jeszcze w szkole pomyślałem sobie, że robota tych wszystkich badaczy też musiała być dobra, zanim dopadły ją czasopisma naukowe. I zostało z niej wyssane całe życie.

– To całkiem zabawne. Umiałem sobie wyłącznie wyobrazić, że tu będzie tak samo. Że zaczniemy od pisania artykułów i będzie tak jak wcześniej, a ja będę przysłuchiwał się jak ktoś czyta na głos, czyta na głos wszystkie te stare papiery. A ja bym tego słuchał, przysięgam, ale przede wszystkim dlatego, że przez tak długi czas nie było kogo słuchać. Wtedy oprócz mnie na Resolution nie było nikogo. Tylko ja i pies, i on był świetnym kolegą, ale oddałbym rękę żeby po prostu kogoś usłyszeć. Kogokolwiek. Żeby wiedzieć, że nie zostałem sam. Więc i tak bym słuchał, ale okazało się, że natrafiłem na coś innego niż sobie wyobrażałem, i ta inność wyszła zajebiście szybko. I chciałbym tylko powiedzieć: nie cieszą mnie powody dla których tak się stało, ale cieszę się, że się stało.

Przez pierwsze cztery lata Martin nie udzielał się w czasopiśmie, ale od kiedy zaczął, dołożył od siebie pięć artykułów.

– I pracuję nad szóstym. – Zapowiedział.

Martin nie był jedynym, który zwlekał z prezentowaniem. Keith również przez pierwszych kilka lat nie brał udziału. Ledwo dawał radę słuchać.

– Zepsułem radio. – Powiedział. – Wiecie, wcześniej. – To było stare wyznanie, ale wciąż przyprawiało ich o dreszcze; stanowiło przypomnienie dla ocalałych o samotności, która w pewnym momencie omal nie okaleczyła ich wszystkich. – Byłem tak głęboko przekonany, że tylko ja się ostałem, na środku oceanu, sam z wodorostami. – Tak się przez jakiś czas przedstawiał: Wodorost. Ten przydomek pozwalał mu zachować dystans od tego, czym był – człowiekiem, i to cierpiącym. – Tyle czasu minęło mi na nasłuchiwaniu odpowiedzi, które nigdy nie nadeszły. Wpadałem przez to w obłęd. Więc je zepsułem, żeby nie mieć już powodu by przed nim ślęczeć z nadzieją. – Ciężko mu było powrócić do społeczeństwa. – Zawsze się spodziewałem, że znowu mi zostanie zabrane. – Powiedział. – Nawet, gdy już naprawiłem radio. Ledwie mogłem znieść słuchanie was. Robiło mi się od tego słabo. Gdy Anna zaczęła gadać o czasopiśmie, obrzygałem całą burtę. Wiecie, ja miałem te wszystkie badania. Nawet, gdy wydawało mi się, że nikt już nie pozostał przy życiu, zachowałem je, siłą nawyku , ponieważ bałem się, że nie będę miał co robić. I wiedziałem, że kiedyś będę musiał w końcu napisać artykuł, ponieważ na co mi była ta cała wiedza, którą zebrałem, jeśli miałem się nią nie podzielić? Ale czasopismo, kiedy już powstało, było takie inne, i była to kolejna różnica, i ciągle budziłem się w nocy zastanawiając się, czy kiedy go zaprezentuję, to czy padnie jakaś odpowiedź. Jeśli obudzę się w środku nocy i zdam sobie sprawę, że czytam do nikogo. Że oszalałem i wszystkich was sobie wyobraziłem.

Nie mieściło mu się w głowie, że da radę to zrobić. Wyznał wszystkim swoje słabości, o tym jak papiery drżały mu w dłoniach gdy próbował je przeczytać, o tym jak przy mówieniu zaciskało mu się gardło. W końcu, naukowcy z całego kraju, przeczytali mu je za niego. Podzielili się po akapicie, czytali mu na głos jego prace w długim, współodczuwającym łańcuchu, a on siedział w swej łodzi i łkał na dźwięk ich głosów.

– Trzy lata zajęło mi potem nabranie sił bym sam przebrnął przez tekst. – Wyznał. – Nigdy wam jeszcze nie mówiłem jak bardzo jestem wam wszystkim wdzięczny. Ale byłem. Tak bardzo wdzięczny.

DYSKUSJA

– Chciałam dać wam coś, co kochaliście. – Powiedziała Anna, opisując przyjście czasopisma na świat. – I chciałam być częścią tego, co kochacie. – Ponieważ, tak naprawdę, nie była. Przynajmniej nie od razu. – Byłam tak naprawdę dzieciakiem. – Stwierdziła. – Bawiącym się w naukę by zabić czas. Byłam z siebie taka zadowolona, że udało mi się sklecić ten mały eksperyment, ale wy wszyscy zaczęliście się zlatywać, prawdziwi naukowcy, posiadający wykształcenie i powołanie, a wśród was ja, wygłupiająca się, i gdyby nie spadła na nas apokalipsa, to nigdy by nawet mi się nie śniło, że to akurat nauce poświęcę swoje życie. Sprawialiście, że czułam się głupia. Głupia smarkula, bujająca w obłokach.

– Nigdy nie uważaliśmy cię za głupią. – Mo jej przerwała, na co Anna machnęła ręką.

– Wiem. – Odpowiedziała. – Nie pomyśleliście tak i nie chcieliście, bym tak pomyślała. Nikogo nie obwiniam. Wiecie, to było takie… onieśmielające? Kolejna rzecz w tym całym natłoku. Po prostu wszyscy wydawaliście się tacy zdolni. Nie dlatego, że byłam niewidoma. I obeszłam to jakoś, utrzymałam się przy życiu, zaczęłam na własną rękę parać się nauką. Też byłam zdolna. Po prostu byłam młoda. Niewiele o was wszystkich wiedziałam. Wy poszliście na uniwerek, ale ja nie. I ten pomysł wydawał się po prostu taki niedorzeczny, to czasopismo. I nawet nie wiedziałam jak coś takiego zebrać do kupy. Ale w laboratorium mieliśmy małą biblioteczkę, więc zaczęłam przekopywać się przez stare wydania. I wtedy właśnie to do mnie dotarło.

– Wy to odbieracie inaczej. Wy czytacie o nauce, ja o niej słuchałam. Zdejmowałam losowe numery z półek i skanowałam je na swój laptop, a potem słuchałam. Nie było w tym rytmu. Słowa były tak brzydkie, zdania takie niezdarne. A i tak nie rozumiałam nawet połowy. – Kręciła się za ocalałymi naukowcami, błagając ich o definicje. – Pamiętam, że to wydawało mi się celowo stworzone tak, by ludzi trzymać z daleka. Część z was próbowała mi tłumaczyć potrzebę istnienia tych wymyślnych słów. Żargon. Wiem. Chodzi o zrozumiałość i tak dalej. Ale te wszystkie artykuły, których słuchałam… Nie były zrozumiałe.

– To wszystko zdawało się takie zamknięte. Pamiętam… – Powiedziała – … Jak którejś nocy leżałam w łóżku i stwierdziłam, że wszystkie te niezdarne, paskudne wyrażenia mogłyby naprawdę stać się przyszłością literatury tego kraju. Była to wstrętna myśl, przysięgam, ale wówczas wszyscy widzieliśmy świat w ciemnych barwach. Chodzi o to, że byliście, przynajmniej większość z was, naukowcami, i przemknęła mi przez głowę myśl, że „jeśli stworzę to czasopismo, to tak właśnie będą pisać. I nie pojawi się zachęta do zmian, lub by pisać inaczej, ponieważ tylko taki sposób znają i wokół nie ma nikogo innego, nikogo kto nie byłby taki jak oni, dla kogo warto byłoby pisać inaczej”.

– Cóż – dodała – oprócz mnie.

– No więc postanowiłaś, że po prostu zmienisz tradycję. – Podsumowała Mo, śmiejąc się, częściowo z przyjemności a częściowo ze starego niedowierzania. – Zmienić cały język specjalistyczny, kod. Nie wystarczało ci, że zaczniesz wydawać, zamierzałaś skłonić nas byśmy też zaczęli publikować inaczej.

– Nie dostrzegaliście tego, że można inaczej, bo wszyscy utknęliście w rutynie. – Stwierdziła Anna. – Ale nie, nie zamierzałam słuchać tych brzydkich, nudnych pierdów do końca życia.

– Powiedziałam, że te czasopisma nie były zrozumiałe. Ale one przestały również być czymś, czego słuchało się z przyjemnością – o ile faktycznie kiedyś ktokolwiek czerpał z tego przyjemność. I zastanawiałam się, no cóż, czemu coś błyskotliwego i użytecznego nie miałoby być też atrakcyjne? Czemu musiało być w tym tyle dystansu, a tak mało uczuć – czemu dobierano słowa tak, by pozbyć się emocji? Każde z was kochało swoją pracę. Wiem o tym, słyszałam, jak o niej opowiadacie. – O nauce, którą się zajmowali, o tym jak nie wiedzieli jak żyć dalej po apokalipsie, jeśli nie zostało nic innego, czym powinni się zająć. – I wiecie co, żadne z was nigdy nie przyznało się, że lubi te artykuły pisać, ani też czytać. To po prostu trzeba było robić.

– Tylko tak można było zdobyć granty albo zatrudnienie. Ciągła, desperacka presja by wciąż tworzyć. – Wspominała Mo. – Albo publikujesz, albo giniesz.

– Cóż, mi się ginięcie przejadło. – Powiedziała Anna. – Nie potrzebowaliśmy języka naukowego, który zabiłby społeczność. Potrzebowaliśmy takiego, który by ją zjednał. I wiedziałam, że jeśli miałam zacząć to czasopismo, to przy naszym tak szerokim rozproszeniu, musiałoby ono mieć formę dźwiękową. Ze względu na tę więź, o której mówił Keith, i Martin. Wiedziałam też, że jeśli będziecie musieli tego słuchać, tak jak ja, jeżeli będziecie musieli doświadczać tego tak jak ja, to wtedy też usłyszycie te problemy.

To właśnie omawianie tych problemów, i znajdowanie sposobów by je obejść, stworzyło fundament większej dostępności.

– Wkrótce będzie trzeba jeszcze bardziej skupić się na dostępności. – Zapowiedziała Anna. – Przekazuję głos Darze. Dla przypomnienia, ona znajduje się w sanktuarium Orokonui.

– Czołem – Przywitała się Dara. – Dziękuję za wasz czas. Zdaję sobie sprawę z tego, że my tu mieliśmy świętować, ale mierzę się z pewnym problemem, a że jest on nieco „na temat”, to Anna powiedziała, bym się nie krępowała. Nie da się tego owinąć w bawełnę, fakt jest taki, że tracę słuch. Chciałabym móc powiedzieć, że to niespodzianka, ale moja rodzina miała tendencję do głuchnięcia z wiekiem, i jak tylko stuknęła mi sześćdziesiątka to zaczęłam na to czekać. Udało mi się jakoś pozyskać aparaty słuchowe ze szpitala, ale niezbyt mi z nimi wygodnie, plus pozostaje kwestia baterii. Postaram się jakoś kombinować, ale pewnego dnia może to nie wystarczyć. Zastanawiam się więc, jak możemy przystosować funkcjonowanie czasopisma, żebym nie została pominięta.

– Obecnie, oczywiście, zachowujemy cała transkrypcję wszystkich numerów. – Wtrąciła się Anna. – I ze względu na takie elementy jak tabele i mapy okazało się to bardzo przydatne. Posiadamy też oprogramowanie umożliwiające konwersję mowy na tekst, żeby Dara mogła czytać kolejne numery na bieżąco. Ale pomyślałam, że możemy wspólnie pozbierać inne pomysły, sprawdzili co mogłoby zadziałać.

– Cześć Dara, z tej strony Mike, z Tekapo. – Wśród nich znalazła się grupa astronomów, zabranych z Antarktydy, którzy potem dotarli do obserwatorium w centrum Otago, gdzie łączyli dane atmosferyczne z pracą ekologiczną. – Te programy mowa-tekst zadziałają w przypadku słowa mówionego, bez problemu, ale nie poradzą sobie z rzeczami takimi jak muzyka. – Której rola w czasopiśmie rosła. Zazwyczaj każdy numer zawierał piosenki, do których słuchacze mogli podśpiewywać, a czasami co zdolniejsi muzycy wśród ocalałych wprowadzali kawałki instrumentalne zainspirowane ich własną pracą. – Możemy jednak skorzystać z obrazowania fraktalnego, żeby tłumaczyć muzykę na obrazy pojawiające się u ciebie na ekranie. W ten sposób powinnaś móc doświadczyć rytmu i tempa. Kurde, dostaniesz nawet kolory.

– Sama chętnie to zobaczę! – Oświadczyła Mo.

– I pewnie zabrzmi to głupio. – Wtrąciła znajdująca się na Karori Jenna, pracująca u boku tych samych naukowców, w których kiedyś Anna rzucała małżami. – Ale zastanawiałam się ostatnio nad muralami. Na ogrodzeniach jest tyle miejsca, stoi tyle pustych budynków, i jeśli artykuły można zamienić w muzykę, to nie widzę powodu, dla którego nie można by ich zamienić też w sztukę. Jak Boga kocham, chętnie wybrałabym się do Beehive, do starych budynków parlamentu, i zaczęłabym przemieniać tę martwą przestrzeń w coś pożytecznego. W sumie nie mamy już rządu, ale symbole są ważne. Dlaczego mielibyśmy nie pokryć obliczeniami z eksperymentów wnętrza sali obrad? Wiem, że nie byłabyś w stanie ich zobaczyć, Anno, ale sztuka nie musi być wcale dwuwymiarowa.

– Chciałabyś zrobić kolaż z danych liczbowych dotyczących rozmnażania się kiwi?

– A czemu by nie? Czy ktoś nam zabrania zrobić z nauki coś ładnego? I zauważalnego. Czegoś, co można dotknąć.

– Wiecie. – Powiedział Mike. – Miałem kiedyś krewnego rzeźbiarza, zanim, no wiecie… Tworzył te prace, niektóre z nich naprawdę spore, i zdarzało mi się je dla niego skanować, drukować miniatury w 3D. Tak też moglibyśmy zrobić. Szczególnie, jeśli częściowo pokrylibyśmy taki mural czy rzeźbę pismem Braille’a. Chciałbym podkreślić, że nie sugeruję, że powinniśmy zastąpić nasze obecne metody. Ale jakoś je uzupełnić…

– Uzupełnić. – Powtórzyła Anna, powoli. – Moglibyśmy zmienić naukę w galerię, a także w piosenkę.

– Żałujcie, że nie widzicie jej miny. – Zawołała Mo. – Teraz to wam się udało.

WNIOSKI

– No, nie śmiejcie się. – Powiedziała Anna. – Albo co mi tam. Nie wiem. Nie krępujcie się, śmiejcie się jeśli chcecie. Sama się śmieję. To niedorzeczne, ale tak samo było gdy zaczęliśmy. Czytaliśmy sobie nawzajem o nauce, na południku i północy kraju, pokazując środkowy palec apokalipsie. I to zadziałało, i w tym nowym świecie to zdało egzamin, lepiej niż wcześniej. Przystosowaliśmy się. Nic nie wskazuje na to, że przestaniemy się przystosowywać.

– Serio, wyobraźcie to sobie. Co jeśli nasze biblioteki naukowe nie będą już ciasnymi, dusznymi pokoikami na tyłach laboratoriów? Jakby zmieniły się w ogromne, przepastne przestrzenie pełne gramofonów i rzeźb i dźwięków?

– Wypełnione barwami i teksturami. – Dodała Dara. – Gdzieś, gdzie ludzie mogą się bawić.

– To nie zastępstwo. – Powiedziała Anna – To ewolucja. Wybieranie najskuteczniejszych, najlepiej przystosowanych części danego medium i sprawianie, by nam służyły.

– Wiem, że w tym wszystkim chodziło o przetrwanie – Kontynuowała. – Przynajmniej na początku. Ale nie mówię tutaj o fizycznym przetrwaniu… tylko o emocjonalnym, psychologicznym. Czymś, na czym możemy się oprzeć, byśmy mogli chwycić się czegoś, co ceniliśmy. Minęło już ponad dziesięć lat. Musimy zacząć też myśleć o przetrwaniu w kontekście kultury. Nie wystarczy nas do odbudowania całego społeczeństwa. Jeszcze nie. Nadal musimy skupiać się na ekologii, mamy za małą populacje by utrzymywać, na przykład, no nie wiem, baletnice, piekarzy i twórców świeczników.

– Mieszają ci się metafory, Ann. – Wtrąciła Mo.

– Ech, wiesz, o czym mówię. Nauka była moim oparciem, na początku, ale sprawiliście, że ją pokochałam. Ale to za mało. I jeśli dzięki nauce moglibyśmy przywrócić inne rzeczy, na przykład muzea, sztukę i muzykę, to uważam, ponosimy odpowiedzialność – i mamy szansę – by to zrobić.

– W służbie dla przyszłości, dla czegoś innego niż my sami. – Odrzekła Mel, a jej cichy głos niosły fale radiowe, a oni wszyscy rozumieli, że chodziło jej o przyszłość, która została im odebrana.

– Tak – Powiedziała Anna. – I dlatego uważam… kurwa mać! – Zawołała nad odgłosami cofania się pokarmu. – Pieprzony ptak znowu się zrzygał. Gdzie się podziała szmatka?


Tłumaczenie Martyna Łysakiewicz

„Projekt Sextus Elementum” – Oskar Łuczyński

Projekt Sextus Elementum [wybrane wpisy z dzienników kategorii A Programu Inicjacji Technologii Naturalnej terenów Anihilacji poziomu IV]

„Na początku były woda ziemia, ogień, powietrze i eter, który otulał je wszystkie.
I to było dobre.
Potem pojawił się człowiek.
I nawet Bóg uważał, że to było bardzo dobre.”

fragment przemowy Przedstawiciela Zarządu Projektu Sextus Elementum

[Tydzień III; faza przygotowawcza]

Ponad dwa tygodnie temu zaczęliśmy wdrażać w życie reformację terenów ekumenicznych i kilku anekumen. Dziś popatrzyłem na swój zespół i dopiero dotarło do mnie, jak wiele wyzwań postanowiono przed nami. Czuję ogromny ciężar, przyjmując na siebie odpowiedzialność za ochronę i rozwój fauny oraz flory. To całe królestwa, które trzeba uratować. Które mogą uratować nas.

Sztab specjalistów opracowuje obecnie plan zachowania bioróżnorodności, zarówno na obszarach objętych projektem, jak i poza nim. Wszyscy jesteśmy połączeni i zależni od siebie, ale mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak ważne jest zadbanie o najmniejszy organizm w najdalszym kącie świata. Zależy nam nam na zachowaniu naturalnych rezerwatów oraz stworzeniu kontrolowanych środowisk, gdzie będzie możliwa nieinwazyjna modyfikacja poszczególnych gatunków i osobników. Tworzymy trzy niezależne plany we współpracy z katedrami geografów, inżynierów technologii nowoczesnych i medycyny tech-bio. […] Rankiem, razem z Omate i Rozzusem – głównymi medykami akademii – ustaliliśmy plan działania na kolejne dziesięć lat. Raport obejmuje 40–stronicowy dokument, załączony do niniejszego wpisu. Ciekawy wydaje się projekt analizy archaicznych ksiąg i licznych, często lokalnych wizji medycyny alternatywnej, w celu uzyskania i wzmocnienia leczniczych działań roślinności z różnych stron świata. Obszerna wiedza z tego zakresu po raz pierwszy zostanie zebrana i przeanalizowana przez tysiące algorytmów Centralnego Systemu Informacji, poczynając od kategorii ogólnych, przez występowanie, pozyskiwanie i właściwości wszystkich znanych odmian ziemskiej flory, aż po szczegółowe zagadnienia i niezliczone procesy zachodzące w organizmach żywych. […] Czuję w kościach, że to będzie przełom. Że ludzkość w końcu odnajdzie swoje miejsce ziemskiej istoty.

– Matonij Rulow, Katedra Biologii / Syneria

[Tydzień LIV; faza przygotowawcza]

To był ciężki dzień. Budowa osiedla opóźniała się. Kolektory słoneczne, które zamontowaliśmy jako pierwsze były bezużyteczne. Od dwóch tygodni padało, kondensatory energii nie zostały jeszcze zainstalowane, podobnie jak platformy wodne, zamieniające krople deszczu w czystą energię […] Rok temu Lolo śmiał się, gdy chciałem budować domy z odpadków. On i Coral nalegali na ekologiczne, nowoczesne domy, bo przecież funkcjonalność i estetyka to podstawa. Pamiętam, że nie rozmawialiśmy ze sobą przez dwa tygodnie, choć teoretycznie byliśmy zespołem. Spotkaliśmy się w Jungle, lokalnym ośrodku kultury i rozrywki. Kompleks jest ogromny, zajmuje prawie 1/3 terenu Suntiago. Pech chciał, że oboje byli w barze, do którego się właśnie wybierałem. Popatrzyliśmy na siebie spode łba. Pomyślałem, że najlepiej będzie jak wrócę do swojej kwatery i tak też zrobiłem – o piątej rano z Carol po lewej, a Lolo po prawej stronie. Następnego dnia usiedliśmy razem i dokonaliśmy niemożliwego – połączyliśmy nasze projekty w SpacePlace. Pierwsze osiedle w Suntiago miało swój wstępny szkic.

Wyciągnąłem dziś statystyki. Prawie 60% “śmieci” posłużyło jako budulec. Koszty utrzymania są szacowane na sumy o 80% niższe od dotychczasowych standardów. Jak już postawimy kondensatory i panele, wytworzona energia powinna stanowić 140% zapotrzebowania mieszkańców.

A to wszystko w zaledwie rok.

– Leon Król, Naczelny Inżynier Projektu / Suntiago

[ Rok XVI; faza przejściowa – etap 1]

Mam na imię Maria. Mam 10 lat. Mieszkam z bratem i rodzicami w Ands. Wczoraj byłam na wycieczce w zoo. Bardzo mi się tam podobało, bo uwielbiam zwierzęta. Kiedyś, jak będę dorosła to będę pracować w Naturalnych Rewirach Ochrony – jak moja mama. Dba żeby zwierzątka i ich domy były bezpieczne. Tutaj w zoo to tylko hologramy, ale rodzice obiecali, że jak będę grzeczna to pojedziemy w podróż Rewirem Lasu Tropikalnego. Podobno można tam spotkać żywego szympansa, jaguara a nawet tęczowe papugi! Dziś pani Pomye powiedziała, że mój rysunek tygrysa jest bardzo ładny i dlatego wyświetlimy go na jednej ze ścian sali, żeby każdy mógł go widzieć. Nazwałam go Kiki i postanowiłam zabrać jego rysunek na wycieczkę do rewiru. Mama mówi, że będziemy musieli uważnie obserwować wszystko, bo zwierzęta można tam zobaczyć wszędzie! Już nie mogę się doczekać!

Maria, Uczennica Nauk Teoretycznych i Praktycznych I stopnia, Pierwsze Pokolenie / Ands

[Rok XVIII; faza przejściowa – etap 2]

Dziękuję Bogu, że mogę być naocznym świadkiem tej cudownej przemiany […] Ku uciesze mych oczu natura odzyskała dawny blask. Piękno, które większość z nas znała już tylko z legend i bajek.

Ku uciesze mego serca… ludzie odzyskali swoje człowieczeństwo. Połączył nas wspólny cel. Nawet tu – w Wilczych Górach, dzień w dzień stawiamy czoła sztuce kompromisu i współżycia z siłami natury, jednocześnie uznając ją za równą nam, jak i czyniąc ją sobie podwładną. W szczególny sposób chcieliśmy pozostawić przyrodę dziewiczą w swym jestestwie, dlatego technologia, którą tworzymy nie jest tu widoczna gołym okiem, lecz skondensowana do najbardziej zaawansowanych form, niezakłócających pradawnych tradycji życia codziennego.

Leonard, kapłan/ Wilcze Góry

[Rok XXX; faza właściwa]

Ćwierć wieku temu rozpoczęliśmy przedsięwzięcie, które miało odmienić oblicze Ziemi. Całej Ziemi. Naszej Ziemi. Obecnie dotarliśmy do miejsca gdzie dotychczasowe Obszary są już na tyle rozwinięte i samowystarczalne, że nadszedł czas na dalsze kroki i kolejne wyspy pro -żywiołowej reorganizacji. Postanowiliśmy stworzyć nowe Obszary, by wszyscy ludzie mieli szansę na lepsze dziś i lepsze jutro. Wierzę, że przyniesie to wymierne korzyści wszystkiemu co żyje […]

– Carlo Imago, II Przedstawiciel Zarządu Projektu SE/ Capitol

Yailee czytała kolejne wpisy nie wierząc własnym oczom. W jej głowie boleśnie pulsowało słowo KŁAMSTWO. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła, że jej bransoleta migocze na czerwono jak opętana. Zwinęła tubę z dziennikami, wciskając ją na samo dno torby. Szła prawie biegnąc, przez co jej śnieżnobiała szata trzepotała na powietrzu. Yailee miała wrażenie że ściąga na siebie nadmierną uwagę. Usilnie starała się iść pewnym krokiem, ale gdy tylko o tym pomyślała, nogi zaczęły jej się plątać niczym u nowo narodzonego urlaka. W końcu skręciła za róg i ze ściśniętym gardłem przeszła przez pola skanerów biometrycznych. Wirtualne czytniki skanowały ciało Yailee milionem wiązek. Gdyby choć jedna z nich wykryła jakąś nieprawidłowość byłoby po niej. Plan, który Legiony opracowywały przez kilka lat zakończyłby się porażką. Przełknęła głośno ślinę. Obok niej przeszły dwie osoby, a ona nadal czekała. Android stojący na straży zaczął się jej przyglądać. Spuściła wzrok, unikając kontaktu. Następna osoba przeszła przez czytnik, a ochroniarz ruszył w jej stronę. Odruchowo wsunęła rękę do torby szukając w niej swojej broni. Jej palce wyczuły znajomy kształt i zacisnęły się na rękojeści w chwili, gdy strażnik zastąpił jej drogę do wyjścia. Drogę ucieczki. Wzięła głęboki wdech, gotowa zrobić wszystko byleby się stąd wydostać.

Mijały kolejne sekundy, aż w końcu pole czytnika zabrzęczało i zaświeciło się na zielono. Strumienie blokujące przejście wyłączyły się. Yailee zrobiła niepewny krok w przód, jakby słupy prądu miały nagle wystrzelić i ją porazić. Przekroczyła próg bramki, ale android nawet nie drgnął. Wyglądał niepozornie, ale wiedziała, że bardzo ławo może się stać śmiercionośną bronią. Coraz bardziej pragnęła opuścić to miejsce. Poczuła ból w dłoni i zdała sobie sprawę, że nadal ściska w niej swoje błyski.

Ochroniarz poruszył się, ale ona była już przygotowana. Ustawiła się w pozycji do ataku, opierając ciężar ciała na lewej, silniejszej nodze. Jeszcze mocniej zacisnęła palce na diamentowej stali i wydając dziki okrzyk rzuciła się przed siebie. W tym momencie strażnik usunął się na bok, a ona z impetem runęła na podłogę. Poczuła przeszywający ból w ramieniu, które nagle stało się niewładne. Gate – bo tak nazywał się android – popatrzył na nią obojętnie i wrócił na swoje miejsce. Yailee podniosła się powoli i na trzęsących się nogach wyszła z budynku. Gdy minęła kilka skrzyżowań, upewniła się, że jest sama i zerwała z siebie szatę, wrzucając ją od razu do stojącego nieopodal recyklatora. Padła na kolana, przyciskając zwichniętą rękę. Jej ciałem na zamian wstrząsały torsje i dreszcze. Spojrzała na bransoletkę, weryfikując swoje funkcje życiowe. Wpisała kod i od razu poczuła rozchodzącą się w jej żyłach omię. Po chwili panika ustąpiła. Dziewczyna była spokojna, ale wciąż oszołomiona. Chwyciła torbę i już miała wstać, kiedy poczuła na swoim gardle ostrza.

– Ty jesteś Yailee?

Kiwnęła odruchowo głową, rozcinając skórę na szyi.

– Pójdziesz ze mną.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0

“Ruiny dawnego świata” – Aleksander Gieszcz

Dziś był ten dzień! Zespół techników i archeologów kopuły, żelbetowego więzienia, bezpiecznego bunkra przed huraganami, powodziami, potokami promieni UV i innymi kataklizmami, wynikami paskudnej przeszłości ludzkości, wręcz drżał
z podniecenia. Wszyscy urodzili się i dorastali wewnątrz, słuchając opowieści rodziców o dawnym, pięknym życiu i wszystkich porzuconych przy ucieczce dobrach. Nie mogli się doczekać pierwszego wyjścia na zewnątrz, by zbadać to, czego satelity nie mogły pokazać i zobaczyć czy ruiny dawnego świata jeszcze się do czegoś nadadzą.

Siedząc przy stoliku w szatni, między strefą mieszkalną a garażem,
Johan Arpad dopijał kawę. Czekali już tylko na niego i chciał się pospieszyć, przez co stał się nieuważny. Omyłkowo, mówiąc jakąś zabawną historię do niecierpliwiących się coraz bardziej współpracowników, machnął ręką, rozlewając przy tym kawę i plamiąc świeżo wypraną konopną koszulę. Odruchowo wstał. Na próżno. Materiał przesiąkł już ciemnobrązową cieczą.

– No do jasnej… – chciał przekląć paskudnie, ale na czas ugryzł się w język i zakończył zdanie syknięciem, nie plugawiąc uszu obecnych. Nie miał czasu na powrót do domu, by się przebrać, więc musiał pogodzić się z nowym, niezbyt pożądanym wzorem na ubraniu. Przyłożył chitynowy kubek do ust i haustem dopił jego ciepławą zawartość.

– Możemy się wreszcie zbierać? – zapytała stojąca bezpośrednio obok niego ze skrzyżowanymi na piersi rękami Klem Mampsi, drgając nogą z poirytowania.

– Tak, czekam już tylko na was – zażartował średnio udanie Johan odwracając się
i wrzucając kubek do recyklera.


Dwa pojazdy wodorowe nie wydając żadnego, oprócz szurania kół, dźwięku opuściły bezpieczeństwo garażu monumentalnego więzienia. Grupa badaczy kierowała się do najbliższego miasta. A przynajmniej tego, co po nim zostało. Satelity ukazywały tylko dachy budynków, zatem prochy “poprzedniej cywilizacji” nie były dobrze zbadane. Bo choć miejsca w kopule było dużo, nigdy nie wystarczająco wiele. Władze szukały nowych rozwiązań. Jednym z nich było ponowne wykorzystanie tego, co kiedyś porzucono i zdecydowali się wysłać ludzi młodych, którzy nigdy nie widzieli świata poza hermetyczną, wielokulturową puszką, by znaleźli nowe zastosowania spuścizny ich przodków.

Dłużące się godziny jazdy umilały im widoki pięknych, grudniowych łąk środkowoeuropejskich. Liczne, zielono-złociste trawy i krzewy, z grubymi, woskowatymi liśćmi utrudniającymi utratę wody oraz wielobarwne mchy zdolne przeżyć najcięższe warunki barwiły krajobraz, którego tłem było jasnoniebieskie, zabójcze niebo. Prawdziwe zdziwienie na badaczy dopiero jednak przyszło, gdy malutkie kształty miasta na horyzoncie, czarne plamy, urosły do rozmiarów małych drzew otoczonych martwą zielenią roślin – świadków i beneficjentów upadku tego świata. Z tej odległości budynki przypominały w wyglądzie makiety z papieru mâché – szkielety wieżowców, ruiny kamienic oraz całe potoki rozpadających się od rdzy samochodów. Obraz w równym stopniu zatrważający, co wspaniały.


Gdy dotarli na miejsce, słońce ledwie ćmiło już na niebie. Grupa ludzi opuściła pojazdy i rozkładała sprzęt. Nie zakładali pełnych skafandrów – temperatura była znośna, a i promieni UV nie padało o tej godzinie za dużo. Noc jednak na tyle osłabiała widoczność, że drogę do wybranych obiektów musieli oświetlać sobie latarkami. Stworzyli przez to niezłe widowisko dla “tłumnie” ciągnących do nich, zaciekawionych zwierząt. Te jednak nie zbliżały się bardziej niż na kilkanaście metrów. Chmarami za to oblepiały ich owady wszelkiej maści.


Do zbadania zlecono im cztery obiecujące miejsca. Podzielili się na dwie grupy, tak by jedni skanowali szpital, a drudzy równocześnie badali kamienne truchło banku. Po szybkim losowaniu słomkami wszędobylskiej trawy, rozdzielili się i zabrali niezbędny sprzęt.

Rozstawiając czujniki, krążyli wewnątrz i wokół obiektów. Najtrudniejsze okazało się wspinanie po ścianach. Gdyby nie liczne okna i płaskie powierzchnie do wbicia haczyków, wiele dachów byłoby nieosiągalnych. Haczyki były jednak ostatecznością. Mieli jak najmniej ingerować w stan budynków. Ich zadanie polegało na skanowaniu. Przerabianiem zajmą się później.

Obydwie grupy kończyły badanie pierwszych budynków, gdy niewidoczne na czarnym niebie chmury zebrały się i zrzuciły pierwsze krople deszczu. Najszybciej zauważyła to Lete Saba, wchodząca po ostatnim odcinku pionowej, pozbawionej okien ściany szpitala. Rzekomy deszcz, którego wcześniej nie miała okazji widzieć, objawił się, jako krople wielkości grochu padające na wizjer maski z noktowizorem i skórę, lekko ją podrażniając.

– Musimy się zwijać – przekazała wszystkim przez kanał ogólny komunikatora maski.

– Co się dzieje? – zapytał ktoś. Nie poznała kto.

– Deszcz. Jajogłowi się pomylili.

– A miała być taka spokojna noc… – sapnęła nieświadomie na kanale ogólnym Alva.

– Chyba mamy większy problem niż deszcz… – wyjąkał niepewnie Troy.

– Co znowu?!

– Spójrzcie na południowy zachód.

Troy nie kłamał. Rzeczywiście południowy zachód, nawet w prawie kompletnych ciemnościach, był niezwykle ciekawy.

– No do jasnej… – zaczął Johan, ale nie dane mu było dokończyć. Zagłuszył go okropny grzmot nadchodzącej burzy, która pojawiła się znikąd. Liczne rozbłyski rozjaśniały szaro-czarne chmury południowego zachodu. Wkrótce uderzył w nich też wiatr, rzucając na boki niezabezpieczonym sprzętem i ludźmi.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Przechodzili szkolenie na taką możliwość. Nie mogli liczyć na grupowy powrót do aut. Musieli działać szybko.

– Troy, sprowadź auta! – wykrzyknął prawie nie odzywający się do tej pory Zafar na kanale jego grupy. Nieświadomie przejął dowodzenie nad grupą w szpitalu, a wszyscy się na to milcząco zgodzili. Miał nadzieję, że ktoś w grupie “bankowej” zrobi to samo. – Saba! zbierz niezabezpieczone czujki i sprzęt z zewnątrz, i co sił w nogach pędź do środka! To czego nie dasz rady zebrać, zostaw.

W tym momencie w wieżowiec kilka ulic dalej uderzył piorun, na chwilę rozświetlając swoim zimnym blaskiem okolicę i ogłuszając wszystkich groźnym rykiem. To jednak nie zbiło z tropu Zafara. Uznał, że nawet przyroda im nie przeszkodzi w wykonaniu planu.

– Alva, Emar – krzyknął, jakby chciał zagłuszyć odgłosy burzy. – Zabezpieczamy to, co możemy i szykujemy bezpieczną strefę. Wszyscy którzy mogą, idą do nas. Jeśli nie, schrońcie się gdzie możecie. Nie narażajcie się. Będziecie potrzebni żywi!

Wyłączył mikrofon i zaczął wykonywać własne polecenia. Modlił się,
by inni też to zrobili. I by nic im się nie stało. Nie chciał ich stracić.

Zrzucił na podłogę plecak i wyjął z niego drobniutką, metalową siatkę.
Nie wiedzieli jak zabezpieczone na burzę jest to miejsce, więc sami zrobią sobie klatkę Faradaya. Jeśli inni pamiętali szkolenie, to najpewniej szukali teraz schronienia
o ścianach zdolnych wytrzymać zawalenie konstrukcji, idealnie gdyby znajdowało się pod ziemią.

– Macie jakieś dobre miejsce na schron? – zapytał na kanale prywatnym Alvę i Emara.

– Podziemny parking się nada?

– Tak. Prowadź.


Drużyna w banku, schowawszy się w przestrzeni wcześniej służącej za sejf, oddychała bez masek w oczyszczonym filtrami powietrzu zamkniętego pomieszczenia. Były tu piorunochrony. Nie musieli się przejmować robieniem klatki. Zajmowali się jedynie martwieniem o grupę “szpitalną”. Po kilku ciężkich godzinach oczekiwania Johan nie wytrzymał i zdecydował, że musi sprawdzić, co się dzieje
na zewnątrz. Mimo ryzyka nikt się nie sprzeciwił. Wszyscy zgodnie założyli maski i schowali porozstawiane filtry. Gdy skończyli, Arpad, na sygnał, otworzył wielkie metalowe drzwi wychodzące na lekko oświetlony korytarz.

Zasięg w komunikatorze odzyskał dopiero przy wyjściu.

– Grupa Alfa, słyszycie mnie? – zapytał natychmiast na kanale ogólnym, prosząc
w duchu, by ktoś odpowiedział.

– Dzięki Bogu! – odparł Zafar po chwili. – Co za ulga. Jak nie odpowiadaliście, to już myśleliśmy, żeście tam zginęli. Jesteście cali?

– U nas jest okej. Jak u was?

– Wszyscy cali. Tylko kilka czujek poszło.

Johan szykował się do odpowiedzi, kiedy pozostali członkowie grupy odwrócili jego uwagę, stojąc na zewnątrz i wzdychając z zachwytu tak głośno, że słychać ich było przez maski. Prowadzony ciekawością podszedł zobaczyć, co ich tak zadziwiło i oniemiał.

Zza stojących przed nimi wieżowców i kamienic przebijało się słońce, oświetlając złotymi promieniami ulice, rozjaśniając rośliny i tworząc barwne tęcze. Choć mieli jeszcze robotę do wykonania, o zgrozo, już w kombinezonach, Johan poczuł radość, że jest tutaj teraz. Widząc pierwszy raz w życiu wschód słońca, wypełniła go nadzieja. Cieszył się, że postanowił wspomóc cel reterraformacji domu jego rodziców, zniszczonego przez przodków. Choć miał świadomość, że samemu tego nie zrobi, ba!, że może za jego życia nawet nie zobaczy wyników tych starań,nie miał zamiaru odpuszczać. Bo mimo bycia tylko maleńkim trybikiem, wiedział, że dla maszyny “naprawy świata” potrzebnych jest okropnie dużo takich trybików.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0

„Zmiany od podstaw” – Aleksandra Olchowik

Świat zatrząsł się.

Oczywiście, nie ten mój. Ja byłam na to o kilkaset centymetrów za wysoka.

Pierwsze kroki w wykonywaniu odkrywki glebowej może nie były najważniejsze dla innych badaczy, ale dla mnie miały większe znaczenie niż warstwy znajdujące się nawet na dwa metry pod nimi. Ściółkę i trawę, razem z górną warstwą gleby, podzieliłam na drobne sześciany, które później powoli przenosiłam tak, by dalej stały pionowo obok miejsca badania.

Źdźbła trawy, umieszczonej na tę chwilę na powierzchni mojego szpadla, trzęsły się, jakby bały się co się z nimi zaraz stanie. Uspokajały się dopiero chwilę po tym, jak delikatnie położyłam je na ziemi.

Przy wykopywaniu dołu, by móc zbadać glebę, ważne jest ułożenie poszczególnych warstw osobno – by później można było przywrócić środowisko do stanu jak najbliższego pierwotnemu. Mimo wszystko jednak, wsypanie suchego piasku na złą głębokość było dla mnie nieco mniejszym priorytetem, niż zapewnienie części organicznej komfortowych warunków.

Ułożyłam z boku ostatni z trawiastych sześcianów, z którego panicznie wybiegł pająk. Czmychnął szybko w trawę rosnącą wokół, a ja w duchu przeprosiłam go o zakłócanie spokoju.

Kolejne wbicia szpadla w ziemię były nieco mniej ostrożne od pierwszych. Jest to ruch na początku ciężki, ale po jakimś czasie człowiek się do niego przyzwyczaja, i kopie machinalnie.

Szpadel wbity. Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty. Ziemia podniesiona. Szpadel wbity.

Byłam obecnie najgłośniejszym stworzeniem w okolicy. Oprócz mojego kopania, co jakiś czas słychać było tylko najdelikatniejszy szum traw i odległych drzew. Wiatr dzisiaj był bardzo delikatny, prawie, jakby go nie było.

Noga na szpadlu. Szpadel wepchnięty.

Na moim czole skraplały się pierwsze kropelki potu. Nie musiałam odrywać wzroku od ziemi by wiedzieć, że niebo jest tak jasne, że niemal białe – ale nie było na nim ani jednej chmury. Taka pogoda nie była zbyt bezpieczna na wielogodzinne badanie gleb w terenie, ale Instytut Meteorologii kolejny raz potwierdził prognozy. Od jutra miały zacząć się długie, mocne huragany, z dużymi opadami, gradem i burzą. W takich warunkach gleboznawca może tylko pomarzyć o badaniach terenowych. No, za to meteorolodzy sobie poszaleją.

Ziemia podniesiona. Ziemia opadła na coś, co brzmiało jak papier.

Zaklęłam pod nosem i przerwałam kopanie. Po szybkim obejrzeniu się za siebie mogłam potwierdzić, że piasek spadł dokładnie tam, gdzie myślałam.

Na mojej torbie, wypełnionej po brzegi sprzętem do badań terenowych, leżała rozłożona mapa. Wykonana była już ładne kilkadziesiąt lat temu, zaraz przed latami dwudziestymi. To właśnie ona była powodem moich badań – tak jak na początku XXI wieku mapy glebowo-rolnicze musiały zostać zaktualizowane przez zmiany w opisie typów gleb pod naszymi stopami, tak i teraz one musiały być porównane z obecnym stanem rzeczy. Wiadomo było, że środowisko naturalne uległo znacznej zmianie od czasów, kiedy mapy ciągle jeszcze drukowano na arkuszach z papieru.

Ostrożnie, uważając, żeby nie zniszczyć dokumentu, strzepałam piasek. Spod brązowej warstwy jego ziaren ukazał mi się rysunek przedstawiający ten teren.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wzgórze, na którym obecnie stałam było częścią miasta. Przez zmiany poziomu wody okolicznych rzek, długie okresy suszy z gwałtownymi powodziami pomiędzy nimi, a także znacznie późniejsze działania rewitalizacyjne, obecnie moje otoczenie wyglądało, jakby nigdy nie było tu zabudowy. W każdym razie, tak to wyglądało na wierzchu.

Zerknęłam jeszcze raz w niedokończoną odkrywkę i ponownie na mapę.

Kontury miasta były w całości pokryte odcieniami szarości. Oznaczały one różnorodne typy skutków tylko jednego zjawiska – długotrwałej, wyniszczającej działalności człowieka. Procesy, które zachodziły pod asfaltowymi drogami i betonowymi budynkami różniły się znacznie od tych naturalnych – a gleby, które od nich powstały, nosiły w sobie tego skutki jeszcze przez wieki.

Większość moich poprzednich prac odbywała się na terenach, które niegdyś były miastami. Poza obszarami położonymi zaraz nad nowymi brzegami rzek, gdzie czasami dało się znaleźć mady rzeczne, większość gleb nie zmieniła się za dużo. Moje mapy, nawet jeśli robione i zapisywane były całkowicie w lokalnej chmurze, a nie na starym papierze, pozostawały podobnie szare.

Dzisiaj spodziewałam się takich samych wniosków. Moja praca niestety nie przynosiła tak kolorowych wyników jak prace gleboznawców zajmujących się glebami byłych i nowych lasów.

Z westchnieniem odłożyłam mapę i podeszłam z powrotem do mojej nieskończonej odkrywki.

Coś mi w niej nie pasowało.

Chociaż nie dokopałam się do umownej głębokości 1,5 metra, dziura stworzona przeze mnie była na tyle głęboka, że mogłam do niej wskoczyć, by uważniej przyjrzeć się, co skrywane było pod ziemią.

W każdej z dotychczas odkrytych warstw gleby widziałam pozostałości po działalności człowieka – były to głównie odłamki skał, czasem cegieł, zdecydowanie zbyt duże by naturalnie występowały na tych wysokościach. Ale nie to wzbudziło moją uwagę.

Gleba tutaj nie miała typowego ciemnego koloru. Odcień ten różnił się od zdrowej, czarnej próchnicy, którą posiadały tylko najlepsze tereny – ten świadczący o człowieku był niemalże ciemnogranatowy, a mi jego ułożenie wśród innych warstw zawsze kojarzyło się z jakąś ohydną mazią.

Natomiast to, przed czym ja stałam, miało odcień jasnobrązowy. Delikatnie dotknęłam ściany przede mną. Ziarna były drobne. Drobniejsze, niż się spodziewałam.

Zdziwiona tym odkryciem wyskoczyłam z powrotem na powierzchnię i wróciłam do pracy. Pomimo nadal grzejącego mnie południowego słońca czułam, że miałam nową motywację do dalszej pracy.

Kiedy po ostatecznym wyrównaniu ściany z warstwami stanęłam przed skończoną odkrywką, byłam już praktycznie pewna swoich podejrzeń. Nim jednak skontaktowałam się z pozostałymi gleboznawcami, by podzielić się nowiną, musiałam dla pewności wykonać ostateczny test. Z mojej torby wzięłam buteleczkę z kwasem solnym, po czym pokropiłam nim najpierw górę profilu, a potem dół.

W górnej części profilu kwas spłynął niczym krople zwykłej wody – nic się nie działo. Natomiast w niższych warstwach… Uśmiech sam wszedł na moje usta, kiedy zobaczyłam, jak pojedyncze kamyczki zaczęły pienić się z sykiem.

Chwyciłam krótkofalówkę, przyczepioną do paska moich spodni.

– Jak często urbisol przekształca się w glebę płową?

Nie musiałam mówić nic więcej, by usłyszeć trzaski z drugiej strony. Po chwili głosy moich znajomych, siedzących teraz w laboratorium w poduszkowcu, zaczęły docierać niewyraźnymi fragmentami:

– Urbisol?

– Na pewno płowa?

– Kwas solny?

Podzielałam ich niedowierzanie. Gleby, na których teraz stałam, miały pozostać śladem szkodliwej działalności człowieka nawet na tysiące lat. Wytrzymałe organizmy miały szansę na nich się rozwijać i stopniowo pomagać im w osiągnięciu naturalnych właściwości, ale to miało dziać się przez wieki, a nie tylko dekady.

Usiadłam naprzeciwko odkrywki, a krótkofalówka prawie wypadła z mojej dłoni. Wpatrywałam się na półtorametrową, jasnobrązową ścianę przede mną. Chociaż dla wielu innych taki widok nie znaczyłby zbyt wiele, ja czułam, jak serce rosło mi w piersi.

Laboratorium już zostało powiadomione, więc pozostało mi tylko czekać, aż ktoś przyjdzie, by do mnie dołączyć. Kto wie, może nawet przylecą poduszkowcem.

Przysunęłam do siebie torbę i wyjęłam z niej cylinder do pomiaru wilgotności.

Byłam właśnie świadkiem odwrotności katastrofy ekologicznej.


Utwór dostępny jest na licencji Creative Commons CC-BY-SA 4.0

Zahaczki i pomysły na opowiadania solarpunkowe

Ilustracja CC-BY-SA Commando Jugendstil

Jeżeli chciałabyś lub chciałbyś napisać realistyczne opowiadanie o naszej przyszłości klimatycznej, ale nie masz pomysłu jak zacząć, możesz skorzystać z jednego z poniższych pomysłów:

  1. Pełnoprawne miasto powstałe z obozu dla uchodźców założonego w tym miejscu dwie dekady wcześniej. Jego mieszkańcy mówią własnym dialektem, mieszanką ponad pięciu języków. Ich relacje z sąsiednimi społecznościami i państwami uważającymi miasto za ziemię niczyją, którą w każdej chwili można zagarnąć.
  2. Stołówka w odizolowanej placówce badawczej, naukowej lub środowiskowej, w której naukowcy i inżynierowie, kucharze i pracownicy obsługi spotykają się i nawiązują relacje, jednocześnie pamiętając o tym, jak ważną rolę pełnią i jak trudne warunki panują na zewnątrz (np. czyszczenie oceanów z plastiku, mierzenie poziomu lodu na biegunie północnym, itp.)
  3. Internetowa społeczność wysoce wyspecjalizowanych ekspertów, których na świecie jest zaledwie garstka. Zazwyczaj są to pustelnicy, konserwatorzy zabytków, ekolodzy ratujący zagrożone gatunki, specjaliści od utrzymania dawno zapomnianej infrastruktury którzy uważają się za rodzinę, nawet jeśli każdy z nich mówi innym językiem i pochodzi z innej kultury. Sporadycznie mogą się nawet fizycznie odwiedzać.
  4. Osoby z niepełnosprawnościami tworzące społeczność, w której dzielą się najlepszymi sposobami radzenia sobie w trudnym świecie, który nie został dla nich stworzony. Wiele z tego czym się dzielą pozostaje niewypowiedziane, bo każdy z nich zna ból i wyzwania, z jakimi się mierzą.
  5. Mała miejscowość, w pobliżu której zbudowano Wielki Projekt Infrastrukturalny: tamę, ogromną elektrownię – słoneczną lub wiatrową – baterię grawitacyjną, itp. Z czasem korporacje i rząd porzuciły ten projekt i teraz, aby uniknąć katastrofy, mieszkańcy podejmują współpracę ze zdeterminowanymi aktywistami, którzy przybyli z różnych stron, niosąc im pomoc.
  6. Ubogie miasteczko na Globalnym Południu, położone nieopodal składowiska odpadów elektronicznych, na którym elektronika jest przerabiana w celu naprawy i konserwacji narzędzi w lokalnych szpitalach. Żaden mieszkaniec Północy nie pojawi się tu z nowymi częściami zamiennymi. Powoli ewoluuje w nową wersję chińskiego Shenzen, gdzie cała wiedza jest współdzielona, a każdy szalony wynalazek warto wypróbować.
  7. Społeczność wikipedystów, archiwistów lub kartografów walczy o ocalenie jak największej ilości niepisanej wiedzy, zanim starsze pokolenie odejdzie. Nie są zatrudnieni przez żaden uniwersytet czy organizację – połączyła ich ta sama miłość do ludowych opowieści.
  8. Grupa kucharzy, dietetyków i nauczycieli, których zadaniem jest stworzenie i promowanie dobrze dopracowanej i smacznej kuchni wegańskiej i wegetariańskiej w świecie przeżywającym szok kulturowy związany z brakiem niedrogiego mięsa.
  9. Jednostka wojskowa, która dziesiątki lat temu przesiadła się z czołgów na wozy strażackie. Teraz jej członkowie są raczej inżynierami i strażakami, aniżeli żołnierzami, którzy walczą z katastrofami klimatycznymi. , Dla jednych jest to spełnienie marzeń, a dla innych – koszmar. Młodzi pracownicy, dobrze zorientowani w nowej rzeczywistości, mają problemy ze zrozumieniem języka starego oficera, wciąż trzymającego się wojskowego żargonu.
  10. Grupa lekarzy i inżynierów z kraju Globalnego Południa wyrusza z misją na Północ, aby pomóc tamtejszym specjalistom przeżyć w świecie po Wielkiej Zapaści Internetu, w którym Sztuczna Inteligencja nic już nie podpowie, a Chmura nie obliczy wytrzymałości filarów mostu.
  11. Zespół ekologów i badaczy sieci neuronowych, nazywający siebie „pszczelarzami”, trenuje nowe pszczołopodobne Sztuczne Inteligencje, zachęcając je do koegzystowania z populacjami zwierząt w lokalnym ekosystemie.
  12. Grupa naukowców, ekologów, polityków i lobbystów przy ONZ, analizująca ślady klimatyczne paneli słonecznych i wiatraków na całym świecie, próbuje odpowiedzieć na pytania: czy wysłanie rakiety na Księżyc po tonę księżycowej ziemi jest najlepszą rzeczą, jaką można zrobić w środku kryzysu klimatycznego? Czy uruchomienie fuzji jądrowej z Księżyca jest najlepszym rozwiązaniem na przyszłość?
  13. Barwna gromadka neoarcheologów, ekspertów od danych, lekarzy i biohakerów przeszukuje bazy danych upadłych korporacji farmaceutycznych w poszukiwaniu leków i rozwiązań, które działały, ale były zbyt tanie, by kapitalistyczni giganci chcieli je wprowadzić na rynek. Skoro tak wiele leków i procedur przestało istnieć lub jest niezwykle trudno dostępnych, może to jest właśnie największa szansa na znalezienie nowych lekarstw?
  14. Niezwykle potężna spółdzielnia lub związek zawodowy górników metali ziem rzadkich, którzy dawno temu wywalczyli kontrolę nad kopalniami z rąk kapitalistów. Teraz stoi przed znacznie większym wyzwaniem: jak nie upodobnić się do dawnych właścicieli, wiedząc, że bez ich pracy niewielu ludzi będzie w stanie wyprodukować jakąkolwiek elektronikę.
  15. Kolektyw lekarzy, epidemiologów i edukatorów badających nowe zagrożenia pandemiczne, próbuje bez użycia przemocy i nacisków władzy przekonać inne społeczności do szczepień oraz unikania pewnych miejsc i zachowań.
  16. Pewna społeczność niedawno wprowadziła się do nowego, drewnianego, zrównoważonego, przyjaznego klimatowi wieżowca, zaprojektowanego tak, by ułatwić życie blisko siebie, we wspólnocie. Dla niektórych jest to spełnienie marzeń, dla innych – szok kulturowy. Wszyscy zmagają się z traumą utraty starych domów w wyniku powodzi, pożarów i programów przesiedleńczych.
  17. Zespół architektów i inżynierów pracujących nad uodpornieniem miasta na przyszłe katastrofy musi podejmować trudne decyzje, ustalając priorytety zagrożeń. Ich największym, rozdzierającym serce wyzwaniem jest znalezienie równowagi między skutecznością a dostępnością wymyślonych przez nich innowacji. Często bowiem ryzykują na przykład tym, że powódź nie dotknie jednej okolicy, ale wówczas inna dzielnica zostanie zalana.

Więcej zahaczek i pomysłów możesz znaleźć na blogu alxd!

“Zbawiciel Niepotrzebny” – Małgi Kowalska

Prezentujemy pracę laureatki pierwszego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Małgi Kowalskiej!


Zbawiciel Niepotrzebny

Na tle brudnego, żółtawoszarawego nieba odcinały się wyraźnie jedynie czarne kłęby dymu, buchające z ogromnych betonowych kominów jak z nozdrzy jakiegoś zakopanego pod ziemią smoka. Całą resztę miasta, w tym same kominy, ale i miriady elektrycznych świateł, przysłaniało coś podobnego do mgły. Oczywiście nie była to sensu stricto mgła, a po prostu tutejsze powietrze. Dziwaczna zawiesina gazów i pyłów, nadająca niebu żółtawoszarawy odcień. Choć od miasta dzieliło ich jedynie parę kilometrów jałowej równiny, naznaczonej jedynie to tu, to tam kikutami drzew spalonych kwaśnym deszczem, niewiele poza dymem dało się ujrzeć. Nawet wysokie, szklane wieżowce nie odbijały krwistej poświaty wschodzącego słońca, które właśnie zaczęło wyłaniać się zza odległego horyzontu. Zwyczajnie nie mogło się ono przedrzeć przez gęste chmurzyska i pozostawało jedynie jakby przysłoniętym watą reflektorem. Nad biurowcami i wyglądającymi jak pudełeczka blokami już zaczynał zagęszczać się ruch. Nie ustawał nigdy, ale nocą znacznie się uspokajał. Teraz jednak nastawał dzień. Ciemne kropeczki latających pojazdów migały między iglicami budynków, wioząc ludzi do lub z pracy. Oczywiście wśród robotników na transport powietrzny mogła sobie pozwolić tylko garstka, tak zwana, prześmiewczo już chyba, „klasa średnia”. Rzeczywiście, znajdowała się idealnie w środku między rzeszami rodzin tak biednych, że pomimo pracy niejednokrotnie wszystkich jej członków, ledwo mogli pozwolić sobie na porządny posiłek raz w tygodniu, a prawie że możliwą do policzenia na palcach grupą najbogatszą, posiadającą nawet takie luksusy jak oczyszczone powietrze i nieograniczony dostęp do wody.
– Teresa – rozległo się nieoczekiwanie w szumie dochodzącym z miasta. Dziewczyna nie zareagowała, wpatrzona w odległą metropolię. Była oparta o pobladłe, zatrute kwaśnym deszczem truchło drzewa na skraju oszpeconego kikutami marnego lasu.
– Teresa – powtórzył niecierpliwie niski chłopak. Poza wzrostem niewiele więcej dało się określić, bo całą jego postać osłaniała drobna moskitiera, spadająca do ziemi z szerokiego ronda kapelusza, zaś twarz dodatkowo zasłaniała mu maska przeciwpyłowa. Teraz dopiero dziewczyna drgnęła i obróciła się gwałtownie. Wcześniej nie dotarło do niej, że już od jakiegoś czasu nie słyszy odgłosów mocowania się z metalem. No tak. Właz przy torach stał otworem.
– Wybacz, Slawa, zamyśliłam się – rzuciła lekko.
Niewielką odległość dzielącą ją od włazu pokonała sprężystym, mocnym krokiem, od którego moskitiera na jej kapeluszu podskakiwała rytmicznie.
– Też mi nowość – mruknął tamten. Nie denerwował się jednak na poważnie, a jedynie
prowadził z Teresą grę.
– Wiecie o ile sprawniej byśmy pracowali, gdybyście się wiecznie nie przekomarzali? –
zapytała trzecia osoba. Siedziała w pewnym dystansie, na jednym z zaparkowanych głębiej w lesie elektrycznych motocykli. Na podgiętych kolanach położyła sobie małe urządzenie przypominające klawiaturę. Wyświetlało ono w powietrzu kilka półprzezroczystych, zielonych okienek, które co jakiś czas falowały lub zamarzały na chwilę.
– Dobra, dobra – rozległo się echem z dziury w ziemi. Teresa myszkowała już wewnątrz, wprawnie klikając przyciski, podpinając i rozpinając kable, coś rozcinając…
– Zastanawiałam się po prostu, kto mieszka w takich miastach – dodała.
– Przecież dobrze wiesz – wzruszył ramionami mężczyzna, rozglądający się teraz w obie strony elektromagnetycznych torów.
– Denialiści, ci, którzy boją się porzucić znaną rzeczywistość, ofiary propagandy tych
wielkich koncernów – wyliczał.
– No i oczywiście ich właściciele – splunął.
– Gwoli ścisłości. – Osoba z urządzeniem przerwała, nie przestając jednocześnie śledzić wykresów.– Właściciele mają swoje wygodne, sztucznie utrzymane w czystości działeczki daleko za miastami. Zresztą, wszyscy o tym świetnie wiemy.
– Mój ty świecie, Nur, ty naprawdę jesteś beznadziejnym przypadkiem analitycza. Musisz być zawsze takie dokładne? – jęknął.
– Mój ty świecie, Rostislawie, muszę – zakpiło „beznadziejne analitycze”.
– No i kto się niby przekomarza? — rozległo się spod ziemi.
– Nur, masz coś?
– Jeszcze nie, kombinuj dalej. Mam wrażenie, że poszli po rozum do głowy i trochę
wzmocnili zabezpieczenia na tym odcinku trasy. Z dziury w ziemi dobiegło zirytowane westchnięcie i odgłosy dalszej krzątaniny. Poleciało nawet parę przekleństw.
– Dobra, tu się przynajmniej nie trzeba strzelać z robotami. Jeszcze – rzucił Slawa,
odruchowo sięgając do przytroczonej do pasa broni.
– Nie takie rzeczy robiliśmy, co? – mruknęło Nur. Chwilę później wpatrzyło się uważniej w
jedno z okienek. Błyskawicznie sprawdziło je z dwoma kolejnymi i zapytało:
– Tereniu, jak ci idzie?
– A jak ci pokazuje, że mi idzie? Bo ja mam wrażenie, że skończyłam.
– No ja też właśnie. A byłoby rychło w czas, bo zaraz będzie już całkiem jasno.
– Slawa, zbliż licznik bardziej do szyn, jeśli możesz.
Mężczyzna odpiął od paska spodni małe urządzonko i przyłożył je prawie do samego metalu. Nur krytycznie przyjrzało się hologramom, zamyśliło na chwilę i z zadowoleniem kiwnęło głową.
– Dobra, Teresa, wyłaź. Mamy to. Przez najbliższy czas żaden transport tędy nie przejedzie.
Następnie wstało z motocykla, schowało komputer w przepastne kieszenie swoich długich, szerokich spodni i zaczęło uruchamiać pojazd. Z pomocą Slawy Teresa wygramoliła się ze studni. Oboje poszli w stronę Nur i motocykli. Chwilę później cała trójka mknęła już kilkanaście centymetrów nad ziemią, przez rzadki, rachityczny las, wzdłuż zdezaktywowanych torów. Im bardziej oddalali się od miasta, tym las stawał się gęstszy i zieleńszy, ale wciąż nie przypominał tego znanego im tylko z historycznych zdjęć. Słońce stało już na niebie (przynajmniej tak się zdawało zza szarożółtych obłoków), gdy dotarli do
sporej osady. Na pierwszy rzut oka nie była widoczna. Między budynkami bowiem rosły gęsto drzewa, a ściany pokrywały inne rośliny. Dopiero po chwili zauważało się infrastrukturę i to, że ogrom zieleni jest tu podejrzany. Stacja sabotażystów znajdowała się na obrzeżach. Strażnik przy drzwiach garażu skinął oddziałowi i otworzył wrota. Zaparkowali motocykle na przypisanych miejscach i ruszyli do drzwi prowadzących do dalszej części budynku. Nur wprawnym gestem zdjęło moskitierę, odsłaniając swoją wysoką, potężną figurę. Było wysokie i zdawało się dość duże, choć spod luźnych, nieco przydługich ubrań ciężko było stwierdzić, czy to muskulatura, czy pulchność. Poprawiło szal na głowie i zdjęło maskę z filtrem, ukazując szeroką śniadą twarz. Odetchnęło pełną piersią. W jego ślady poszedł Slawa. Gdy wyswobodził się już ze swojej odzieży ochronnej, okazał się niskim ciemnym blondynem o nieco krzywym nosie i miękkich rysach.
– Że wam się chce – mruknęła Teresa.
– Że tobie się chce w tym chodzić – odparł Slawa.
– Zaraz i tak wychodzimy na ulicę, szkoda czasu – wzruszyła ramionami.
– Dokąd ci się tak spieszy? Myślałom, że jeszcze pójdziemy na drugie śniadanie — zdziwiło
się Nur.
– Muszę się ogarnąć przed spotkaniem Rady. Nie pójdę tam przecież przepocona, w
zakurzonych ciuchach. Co? Zakurzonych w kropki, w dodatku. Przyspieszyła kroku, by jak najsprawniej odłożyć służbowy sprzęt do magazynu ipójść do domu.
– Pracoholiczka… – westchnął Slawa.


Jakiś czas później, już czysta i do połowy ubrana, Teresa pochylała się nad umywalką w małej łazience i przyglądała sobie w lustrze, rozmazując dokładnie krem przeciwsłoneczny. Największą uwagę poświęciła piegowatym, bladym ramionom i twarzy, bo to one były najbardziej wystawione na działanie promieni. Syknęła cicho, naciągając skórę pod szarym okiem. Ogromny siniec rozlał się tam, tak jak i pod drugim. Oczywiście do podkrążonych oczu przywykła. Zawsze tak wyglądała. Ale kiedy te kręgi zdążyły tak urosnąć? Westchnęła i skończyła wmasowywać krem. Sięgnęła po preparat od insektów. Wtarła płyn ze słoiczka za uszami, na szyi i rękach. Potem włożyła jasną, lnianą koszulkę z małym rozcięciem przy dekolcie, strzepnęła kocią sierść z bojówek koloru khaki i odwinęła ręcznik z włosów. Wilgotnymi czarnymi strąkami opadły jej do podbródka. Zanim założyła smartwatch, rzuciła okiem na czas. Miała jeszcze pół godziny do wyjścia. Ruszyła z łazienki do pokoju i rzuciła się na kanapę. Stary mebel zaskrzypiał nieco. Teresa zamknęła oczy. Na ślepo sięgnęła do panelu kontroli światła i przygasiła energooszczędne świetlówki prawie do końca. Nie mogła sobie pozwolić na drzemkę, ale blask ją drażnił. Sprężyny znów zaskrzypiały i tapczan ugiął się, gdy obok dziewczyny wylądował ogromny, rudy kot. Zamiauczał z wyrzutem. Wciąż nie otwierając oczu, Teresa zaczęła drapać go za uchem.
– Co, Żabson, Mania cię nie nakarmiła, jak wychodziła? – zapytała. Kocisko miauknęło znowu, jeszcze bardziej natarczywie.
– No już, już – zaśmiała się. Wstała z wersalki i porwała gigantyczną kulę futra na ręce. Kula fuknęła, ale oparła się wygodnie na ramieniu dziewczyny i zaczęła mruczeć. Podeszli do drugiego kąta pokoju, gdzie za przepierzeniem był zlew i kocie miski. Spał tam z zadowoleniem drugi kot, szary w cętki. Przypominał bardzo małego rysia. Teresa spojrzała krytycznie na pełne miseczki.
– No i co, w czym problem, hm?
– Spojrzała na kocisko z udawaną naganą. Żabson fuknął. Obudziło to mikrorysia, który uniósł na nich zaspany wzrok.
– Śpij, Ryszard, śpij.
Z rudym kotem na rękach poszła do drzwi. Odstawiła zwierzaka na podłogę i zaczęła wiązać znoszone buty.
– Bądźcie grzeczni, co? – rzuciła do obu. Ryszard nie wyjrzał nawet ze zlewu, a Żabson rozłożył się tyłem do niej, obrażony.
– Niewdzięczne dzieciaki – mruknęła ze śmiechem. Parę razy roztrzepała jeszcze wilgotne włosy, po czym machnęła na nie ręką i narzuciła na siebie wełniane ponczo. Potem założyła maskę z filtrem i kapelusz z moskitierą. Postanowiła wyjść wcześniej, żeby jednak przypadkiem nie usnąć. Znalazła się na korytarzu. W obie jego strony ciągnęły się drzwi do podobnych pokoików. Na większości wisiały imiona właścicieli, a często też dziecięce rysunki czy tabliczki z różnymi napisami. Żeby dostać się do wyjścia z budynku, musiała przejść przez pokój społeczny jej piętra, połączony z kuchnią. Akurat przy płytach krzątała się starsza pulchna sąsiadka, która na zmianę z innymi seniorami zajmowała się właśnie gotowaniem i pilnowaniem najmłodszych, zajętych sobą w drugim kącie pokoju na wykładzinie.
– Dzień dobry, Teresko! – zawołała. Kilkoro dzieci oderwało się od zabawy i również
przywitało.
– Dzień dobry, ciociu Haniu, cześć młodzieży – Teresa skinęła głową staruszce i maluchom.
– Akurat gotuję napar energetyzujący dla tych, którzy wstają później. Chciałabyś może? – zaproponowała.
– Nie wzięłam termosu, podziękuję – dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Ależ co za problem, przecież jest parę wspólnych.
– Nie, naprawdę dziękuję, ciociu, spieszę się – odparła przepraszająco.
– No dobrze. Miłego dnia!
Teresa również życzyła miłego dnia i zaczęła zbiegać po schodach. W duchu podziękowała światu, że miała już na sobie gęstą moskitierę i kobieta nie mogła zauważyć jej cieni pod oczami. Wydostawszy się z budynku, złapała swój ulubiony rower ze stojaka pod blokiem i, przyczepiwszy wpierw moskitierę tak, żeby jej nie przeszkadzała, zaczęła pedałować w dół wąskiej ulicy. Do Budynku Wspólnoty, służącego wszelkim większym zebraniom, dziewczyna musiała przebyć spory dystans. Nie przeszkadzało jej to jednak specjalnie. Zawsze lubiła patrzeć, co się dzieje. Najpierw przyglądała się więc wysokim blokom, których ściany pokrywały gęsto różne rośliny, a dachy panele słoneczne i wiatraki. Potem opuściła nieco wzrok i obserwowała mijających ją ludzi na rowerach, hulajnogach lub elektrycznych pojazdach.
Sektor Mieszkalny zajmował dość duży obszar, ale było to całkiem logiczne. W końcu istniały jedynie dwa. Przebiwszy się do końca, osiedli. Teresa wyjechała wreszcie do Sektora Wspólnoty. Ten najmniejszy ze wszystkich Sektorów, w który z obu brzegów klinem wcinał się las, mieścił w sobie zarazem wszystkie najważniejsze budynki. To tu znajdowały się szpital, szkoła, duży ośrodek sportu, centralna biblioteka, punkty poboru żywności, leków, tekstyliów, główna siedziba służb naprawczych… Słowem wszystko, czego potrzebował praktycznie każdy. Na drugim jego brzegu, tuż na granicy z Sektorem Mieszkalnym B, stał Budynek Wspólnoty. Jeszcze dalej, już za blokami, był też Sektor Wytwórczy, gdzie uprawiano, hodowano i wytwarzano wszystko, czego potrzebowali mieszkańcy, a także przetwarzano to, co już zużyli. Gdyby zawrócić i pojechać za dom, w którym mieszkała Teresa, trafiłoby się do najbardziej wysuniętego w stronę Warszawy Sektora Naukowego, zapełnionego przez elektrownie, stację meteorologiczną, inne ośrodki badawcze i jakby na doczepkę, stację sabotażystów. Dziewczyna zostawiła rower na stojaku przed Budynkiem Wspólnoty i ruszyła do środka. Zdejmując z siebie moskitierę i maskę, kiwnęła administratorce.
– Cześć, Sala Rady wolna? – zapytała. Blondynka siedząca na recepcji skinęła głową.
– Jasne. A ty, jak zwykle, przed czasem, co?
Teresa odpowiedziała jedynie krótkim śmiechem i poszła w głąb budynku. Ściany pokrywały tu rozliczne plakaty kampanii społecznych, kolorowe malunki, ekrany. Sala Rady mieściła się na pierwszym piętrze, na końcu korytarza. Była to jedna z tak zwanych sal małych, gdzie mieścił się zaledwie jeden duży kwadrat złożony ze stołów. Dziewczyna
usiadła na krześle na środku jednego z boków kwadratu i odchyliła się. Ze smartwatcha wyświetliła swoje notatki, przejrzała je szybko i pogrążyła w myślach. Przypominała sobie początki Wspólnoty. Sama, co prawda, nie doświadczyła ich, ale uczyła się o nich w szkole.
Osada zaczęła powstawać na kilkanaście lat przed narodzinami Teresy, a jej pierwszy prawdziwy rozkwit przypadł na dziesięć lat później, gdy sprowadzili się tu rodzice dziewczyny. Ona sama spędziła tu już całe życie, ale z wczesnego dzieciństwa pamiętała, jak osada wyglądała w okresie zmian. Gdy wdrażano stopniowo sprowadzoną wreszcie technologię, a potem ulepszano ją i ulepszano. Gdy amatorszczyznę i prowizorkę zastępowały fachowość i profesjonalizm. Żmudny proces stawiania fundamentów pod niezależną od Warszawy, samowystarczalną i funkcjonującą zgodnie ze środowiskiem Wspólnotę zakończył się sukcesem. Po diametralnej, skokowej zmianie pierwszego rozkwitu dał owoce w postaci stabilnej, powoli ulepszającej się wciąż osady. I choć wciąż coś czasem zawodziło, parli przecież do przodu. Z rozważań wyrwał Teresę dopiero drobny chłopaczek o bardzo ciemnej skórze i włosach skręconych w długie dredy. Tłumacz migowego.
– Cześć – przywitał się.
– O, cześć, Komla. Jak tam?Nim odpowiedział, chłopak usadowił się na wysokim krześle za plecami Teresy.
Podwyższenie służyło temu, by był dobrze widoczny.
– Nic nadzwyczajnego. Jak zwykle mam ręce pełne roboty. A u ciebie?
Pokręciła teatralnie głową, dając mu do zrozumienia, że też jest potwornie zabiegana. Sala powoli zapełniała się radnymi, a tuż przed godziną rozpoczęcia wszedł ostatni z nich. Wtedy Teresa wyświetliła znów swoje notatki, po czym wstała.

– Ok, oficjalnie otwieram tygodniową sesję Rady Wspólnoty. Zgodnie z harmonogramem obrad dzisiaj najpierw wysłuchamy projektu przygotowanego przez grupę licealistów, a potem już standardowo lecimy po kolei z raportami i problemami. Czy ktoś zgłasza może priorytet? Nikt z radnych nie odezwał się.
– A czy ktoś już teraz wie, że składa raport bezproblemowy?
Tu rękę podniosło parę osób. Dziewczyna rozejrzała się szybko po sali, pokiwała głową i palcem wpisała poprawki do swoich notatek. Potem skinęła na troje nastolatków stojących przy drzwiach.
– Prosimy – rzekła, siadając. Licealiści popatrzyli na siebie nieco stremowani, potem na swoje urządzenia z notatkami, następnie znów po sobie i w końcu naprzód wystąpiła śniada dziewczynka z długim czarnym warkoczem. Skubnęła jeszcze parę razy rękaw różowego
polaru i zaczęła mówić:
– Dzień dobry, ja jestem Farida, a to są Milo – wskazała na niską, przysadzistą osobę w
kraciastej koszuli i kwadratowych okularach, która skinęła nieśmiało.
– I Tymek – tu z kolei skierowała rękę w stronę wysokiego, szczupłego chłopaka, który smukłą ręką poprawiał właśnie kosmyk włosów wypadnięty z kucyka.
– Jesteśmy przedstawicielstwem jednej ze szkolnych grup aktywistycznych, zresztą niektórzy z was już nas znają. Chcielibyśmy przedstawić nasz projekt społeczny z zakresu sabotażu edukacyjnego. Tu zrobiła małą pauzę, wzięła głęboki wdech i kontynuowała już pewniej:
– Wiemy, że działania w tym zakresie są prowadzone z nieustającymi zaangażowaniem, ale wpadliśmy na nową formę. Otóż, o ile nam wiadomo, nikt już dawno nie wykorzystał w celu edukacji najbiedniejszych warszawiaków sztuki i to tej prostej, najbardziej przystępnej. W związku z tym całą grupą stworzyliśmy coś, co tak naprawdę już teraz byłoby gotowe do wyświetlenia w mieście lub rozklejenia w postaci plakatów i ulotek.
– Co to takiego? – zapytał z zainteresowaniem potężny, rudy mężczyzna. To Krzysztof, czyli
radny odpowiadający właśnie za kwestię sabotażu edukacyjnego. Farida speszyła się nieco, jakby nagle niepewna swojego pomysłu i popatrzyła znów po towarzyszach. Ci skinęli głowami.
– To bardzo proste. To komiksy – odrzekła. Wtedy do przodu wyszło Milo. Wyciągnęło przed siebie urządzenie wielkością przypominające pudełko od zapałek i wyświetliło przed Radą serię krótkich, kolorowych komiksów.
– Opracowaliśmy je tak, żeby były napisane prostym językiem i narysowane jak najbardziej czytelnie. Część po prostu informuje o Wspólnocie, ale większość zachęca do stworzenia własnej i zapewnia o naszej pomocy – wyjaśnił Tymek.
– Wiemy, że podobne akcje, ale innymi materiałami, są przeprowadzane rutynowo – dodało Milo. Radni popatrzyli po sobie, po czym zaczęli kiwać z uznaniem.
– Pomysł wydaje się świetny. Mogłobyś mi to przesłać? – zwrócił się Krzysztof do Milo. Ono skinęło ochoczo i zabrało się do transferu komiksów ze swojego urządzonka na tablet mężczyzny.
– Na pierwszy rzut oka bardzo dobry plan. Przedyskutujemy to jeszcze i damy wam znać. Ok? – podjęła Teresa. Nastolatkowie upewnili się nawzajem wzrokiem, że są jednomyślni, po czym znów odezwała się Farida:
– Ok. Będziemy czekać.
Następnie przedstawicielstwo pożegnało się i wyszło, by wrócić na lekcje.
– Świetnie, to zajmiemy się tym, jak dojdziemy do Krzysztofa, co? A teraz lecimy z programem. Co słychać w energetyce? – zapytała Teresa. Podniosła się wtedy drobna kobieta w średnim wieku, o ciemnej karnacji. Ręką pokrytą wzorkami z henny poprawiła czarny kok. Była to Pooja, jedna z najbardziej doświadczonych ekspertek do spraw energii wiatrowej.
– Raportuję, że dzięki ostatnim modyfikacjom paneli fotowoltaicznych jesteśmy w stanie uzyskać więcej energii niż dotychczas. To pozwoli na pełniejsze doładowanie akumulatorów awaryjnych, a jeśli stan taki się utrzyma, uruchomienie większej liczby motocykli elektrycznych. Ponadto mieliśmy w zeszły czwartek niegroźną awarię w elektrowni wodnej, ale została szybko opanowana i zasilanie awaryjne w Sektorze Mieszkalnym A musiało działać jedynie przez godzinę. Zarówno w energetyce wiatrowej, jak i atomowej bez zmian. Proces wygaszania roli reaktora postępuje w zwykłym tempie. Dziękuję – Pooja usiadła.
Podobne raporty składali potem kolejni radni. Teresa z zadowoleniem konstatowała, że większość jest pomyślna, a jeśli już pojawiał się problem, to albo udawało się go prędko rozwiązać, albo przynajmniej ustalić, jakie kroki trzeba podjąć, by znaleźć rozwiązanie. Omawiano sprawy zdrowia, edukacji, napraw publicznych, hodowli, upraw, produkcji, dystrybucji, sabotażu aktywnego i edukacyjnego (uznano, że nie zaszkodzi na próbę skorzystać z komiksów), transportu, przetwórstwa odpadów, dalszej minimalizacji wpływów na środowisko. Tu wywiązała się drobna dyskusja.
– Czy naprawdę musimy w to wkładać tyle wysiłku? – zapytał Slawa, który odpowiadał za sabotaż aktywny.
– Przecież i tak już przetwarzamy dziewięćdziesiąt osiem procent odpadów, nasze emisje są zerowe… Co możemy jeszcze zrobić?
– Uważam, że musimy dążyć do obiegu całkiem zamkniętego. Zresztą zawsze warto się doskonalić, prawda? – żachnęła się Swieta, ekspertka do spraw minimalizacji wpływów na środowisko.
– Dobra, ale co nam da przejście do obiegu całkiem zamkniętego, gdy tuż za lasem stoi sobie Warszawka, ze swoją elektrownią i istnymi hałdami plastiku?
– O przepraszam, brzmisz, Rostislawie, jakbyś chciał przekładać odpowiedzialność.
– O przepraszam, Swietlano, ale to chore państwo powinno nareszcie przyjąć całościowo zmiany systemowe. Brak takiego działania możemy oglądać za oknem. Gdyby nie błaznowali pięćdziesiąt lat temu, to może dzisiaj nie musielibyśmy nosić moskitier i masek, a już na pewno nie trzeba by codziennie czegoś rozwalać w elektrowni! Na szczęście następny miał przemawiać ekspert od deeskalacji i atmosfera zelżała. Ostatnia raportowała Masza, młodziutka radna odpowiedzialna za meteorologię.
– Właściwie, to powinnam chyba była zgłosić priorytet, ale jakoś spanikowałam – zaczęła z
przepraszającym uśmiechem, poprawiając ciemnoblond loki.
– Ostatnio nasze pomiary zrobiły się niepokojące. Wręcz nieprawdopodobne, rzekłabym.
Obecnie kontaktujemy się z innymi Wspólnotami, żeby potwierdzić wyniki. Możliwe będzie wprowadzenie stanu wyjątkowego. Huragan.
– Jak duży? – spytała rzeczowo Teresa.
– Tu leży cały problem. Skończyła nam się skala.
W sali obrad na moment zapadła grobowa cisza. Słychać było jedynie bzyczenie
świetlówek i przyspieszone oddechy.
– Kiedy będziecie wiedzieć na pewno?
– Dziś po południu. Jeśli będzie trzeba, włączymy alarmy.


Od razu po zakończeniu obrad wydano ostrzeżenie huraganowe. Ludziom nakazano zabezpieczenie wszystkich sprzętów i przygotowanie się na ewentualne spędzenie paru dni w schronach. Odradzono wychodzenie wieczorami. Nikt nie powiedział tego na głos, ale świetnie wiedziano, że w tym momencie syreny zawyć mogą w każdej chwili. Wróciwszy do domu, Teresa pomogła najpierw chować rowery do schowków, następnie zabezpieczać panele na dachach, a potem poszła szybko spakować torbę do schronu. Wiedziała, że to powinna w zasadzie zrobić w pierwszej kolejności, ale nie potrafiła nie rzucić się do pomocy. Żabson i Ryszard patrzyli na nią z pewnym niepokojem, nie miała jednak czasu ich uspokajać. Bowiem gdy tylko przygotowała swoje i Mani rzeczy, pobiegła wyręczać w tym sąsiadów z dużą liczbą dzieci lub lat na karku. Dopiero późnym wieczorem, gdy Marianna już dawno leżała na rozłożonej teraz kanapie, sprawdzając prace swoich uczniów, Teresa wróciła do mieszkania. Potwornie zmęczona, oklapła na krzesło.
– Co, nareszcie fajrant? – odezwała się Mania. Jej długie, błękitne włosy rozsypały się po
pościeli, a badawcze zielone oczy na chwilę podniosły znad wypracowań.
– Powiedzmy. Będę teraz siedzieć jak na szpilkach – westchnęła Teresa.
– Przemęczasz się. Wstałaś przed trzecią, a dochodzi dwudziesta druga. Jak cię znam, to pewnie nic nie jadłaś poza śniadaniem. Martwię się o ciebie. Wiesz, że jeśli zaczniesz się wysypiać albo pomożesz jednej rodzinie mniej, to Wspólnota się nie zawali. Prawda?
Popatrzyły sobie w oczy. Taką rozmowę prowadziły prawie codziennie i wyniki zawsze były identyczne. To znaczy żadne.
– Oj, Mania –Teresa znów westchnęła, kładąc się obok dziewczyny.
– Oj, Teresa – Tamta odparowała, przygarniając ukochaną do swojego boku. I wtedy zawyły syreny.


Schron znajdował się na drugim piętrze każdego bloku i większości instytucji. Na tyle wysoko, by nie zostać zalanym, na tyle nisko, by nie zerwał go wiatr. Zmieszczenie wszystkich mieszkańców budynku na jednym piętrze nie było co prawda specjalnie wygodne, ale żyjąc w takim systemie od lat, ludzie zdążyli się przyzwyczaić. Teresa weszła do środka jako ostatnia. Wcześniej sprawdziła jeszcze skrupulatnie wszystkie piętra, pomagała ludziom schodzić, a na koniec zamknęła dokładnie wszystkie drzwi. Rozmieszczaniem mieszkańców w samym schronie zajęła się inna spontaniczna grupa, pod dowództwem Mani, która jako nauczycielka cieszyła się posłuchem. Zaryglowawszy skrzętnie ostatnie drzwi, Teresa oparła się o nie i rozejrzała. Procedura zejścia do schronu przeszła sprawnie i bez niespodzianek. Kilkoro sąsiadów podbiegło zaraportować dziewczynie, że zarówno łączność, jak i zapasy są bez zarzutu. Dziewczyna mogła nareszcie odetchnąć. Odszukała wzrokiem Manię. Ta zajęła dla nich karimatę w rogu pomieszczenia i akurat z kimś rozmawiała. Teresa ruszyła w tamtym kierunku. Przy ich posłaniu zatrzymał się mężczyzna na wózku inwalidzkim, z około dziesięcioletnią dziewczynką na kolanach. Mała zapamiętale głaskała Żabsona i o czymś opowiadała Mariannie:
– No i rozumiesz ciociu, myślę, że super byłoby być metero… meleo… meteorolożką!
– A czy ostatnio nie mówiłaś tacie i mi, że chciałabyś uprawiać len? – zdziwił się mężczyzna na wózku.
– Papo, ale to było miesiąc temu! – odparła rezolutnie dziewczynka. Dorośli roześmiali się.
– Spoko, jeszcze się znajdziesz. Ja w twoim wieku byłam święcie przekonana, że będę
programistką, a zostałam sabotażystką – Teresa podchodząc, dołączyła do rozmowy.
– Serio, ciociu? – zapytała mała.
– Bardzo serio – odrzekła ta z powagą. Mężczyzna skinął dziewczynie na powitanie, po czym ostrożnie zaczął zdejmować kota z kolan córki.
– Wiesz co, urwisie, myślę, że ciocie są bardzo zmęczone i chciałyby odpocząć. Zresztą późno jest, ty też powinnaś iść spać. Zbieramy się, co? – zwrócił się do dziewczynki. Ta niechętnie zgodziła się i zeskoczyła na ziemię. Oboje pożegnali się z Manią i Teresą, po czym zaczęli zmierzać do swoich karimat. Lub raczej pewnie kanadyjek, zarezerwowanych dla tych, którym podniesienie się wprost z ziemi zadałoby zbyt wiele trudu.– Ciocie są zmęczone? – Teresa spytała, siadając przy Mariannie i biorąc na kolana śpiącego Ryszarda.
– Ciocia Mania tylko trochę, za to ciocia Tesia mogłaby nareszcie się wyspać. Przywódczyni
Wspólnoty westchnęła ciężko, zaciągając kotarę wokół ich legowiska.
– Akurat na sen będę miała dużo czasu – mruknęła. Posłuchała się jednak Marianny i wtuliła w jej bok. Do tego momentu nie czuła nawet, jak bardzo jest zmęczona, ale ledwie przymknęła oczy, zaczęła odpływać. Coraz słabiej dochodziły do niej rozmowy, krzyki dzieci i światło LEDów. Wciśnięta między ścianę, Manię i dwa koty zasypiała już, gdy z zewnątrz dał się słyszeć pierwszy porywisty podmuch i gruchot deszczu.


Meteorolodzy i inne służby bezpieczeństwa na wyjście ze schronów pozwolili dopiero półtorej doby później. Teoretycznie huragan przeszedł znacznie szybciej, ale lepiej było zastosować profilaktykę niż liczyć ofiary. Teresa stała na progu bloku, obserwując rzekę płynącą ulicą. Według raportów, które przekazano jej dotychczas, cała osada wyglądała podobnie. Wiele piwnic całkowicie zalało, partery podeszły wodą, przejścia zamieniły się w kanały. Takich zniszczeń nie widziano tu chyba jeszcze nigdy. Niczym przerażające ryby, w dół ulicy spływały całe ogromne konary drzew, potłuczone panele słoneczne, połamane wiatraki, a pozrywane ze ścian rośliny tworzyły nietrwałe wyspy. Linie energetyczne wisiały w smutnych strzępach. Pojazdy, których nie zdążono sprzątnąć, walały się, gdzie popadnie, często w kawałkach. Liczne drzewa wyrwało razem z korzeniami, jeszcze więcej zwyczajnie
się połamało. Teresa błagała tylko, żeby żadne nie upadło na budynek lub, co gorsza, człowieka. Poczuła się strasznie naiwna, wspominając swoje myśli ze spotkania Rady. Czy naprawdę przez chwilę wierzyła, że mają tu jakąś władzę? Wiedziała przecież, każde dziecko wiedziało, że to na tym tak strasznie poślizgnęli się ludzie już raz w swojej historii. A mimo wszystko pozwoliła sobie na próżne poczucie, że zwyciężyła przyrodę. Nie mogąc dłużej patrzeć na pobojowisko, postanowiła osobiście sprawdzić, jak wygląda teraz Warszawa.


Dawno nie widziała tak czystego nieba. Wstające w oddali krwiste słońce nareszcie mogło przedrzeć się przez chmurzyska i odbić swój blask w błotnistych, gigantycznych kałużach kwaśnego deszczu na jałowej równinie, usianej obalonymi truchłami drzew. Błyszczały też istne morza stłuczonego szkła, gdzieś tam daleko, na ulicach Warszawy. Zawalone budynki nie przypominały już pudełeczek, a kopnięte przez rozzłoszczone dziecko wieże z klocków. Ale co najdziwniejsze, w niebo nie unosił się już czarny, gęsty dym. Nie miał z czego. Wszystkie kominy elektrowni zapadły się w głąb siebie. Dzień po huraganie Warszawa witała się rzucona na twarz na asfalcie. W pewnym sensie dopięli swego. To, co oni starali się osiągnąć długimi latami żmudnego sabotażu, natura, być może zirytowana już w tym momencie takim traktowaniem, załatwiła w jedną noc. Raz, było miasto, dwa, nie ma miasta. Elektrownia przestała funkcjonować. Ale nie tak to miało wyglądać. Choć Teresa wiedziała, że nie jest w najmniejszym nawet stopniu odpowiedzialna za kataklizm, odczuła
zniszczenie Warszawy jako osobistą porażkę. W miejsce zmiany systemu dostali katastrofę, która nie stanowiła żadnego kroku w przód. Właściciele koncernów wstaną, otrzepią się, a potem za marne grosze zagonią kogoś do odbudowywania tego wynaturzenia. Na myśl o tym, ile ludzi pogrzebały pod sobą prowizoryczne, przestarzałe budynki, dziewczynie zwyczajnie zebrało się na płacz. Przecież nikt z nich nie odpowiadał za fatalne decyzje swoich przodków, którzy zaniechali działania, gdy jeszcze mieli czas.
– Teresa – rozległo się wołanie tuż za jej plecami. Nie zareagowała, zbyt skupiona na
własnym szlochu.
– Teresa – drgnęła i podniosła załzawioną twarz w stronę głosu. Mimo moskitiery rozpoznała bezbłędnie, że z motocykla zsiada właśnie Rostislaw.– Wybacz, Slawa, zamyśliłam się – rzuciła nabrzmiałym od płaczu głosem. Nie odpowiedział, tylko usiadł obok niej na powalonym drzewie. Przytulił przyjaciółkę. Ta wczepiła się w ciepłe, znajome ramię.
– Nie rozumiem, dlaczego to wszystko się dzieje? Ja już naprawdę uwierzyłam, że idziemy w
dobrym kierunku. Że Wspólnota może już tylko iść do przodu. Boże, jaka głupia byłam! I teraz też, zamiast być tam i coś robić, jak ostatni tchórz zwiałam tutaj, patrzeć na to cholerne miasto. A przecież to nikomu nic nie przyniesie i… . Nie tak to miało wyglądać. Dlaczego ta idiotyczna Warszawa po prostu zniknęła z powierzchni ziemi, a ja nic z tym nawet nie mogę zrobić! – wyrzucała z siebie między spazmami.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że nie masz obowiązku zbawienia świata, prawda? – zapytał mężczyzna. Teresa zamilkła na chwilę, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Przecież nie planowała wcale nikogo zbawiać! Chyba…
– A osadę da się przecież odbudować. Co, pierwszy raz to robimy? Oczywiście, to wymaga mnóstwo wysiłku, ale niezależne życie wymaga wysiłku. Wspólnego wysiłku – dodał.
– No tak, gdybyśmy poszli na łatwiznę, leżelibyśmy teraz pod gruzami Warszawy –
westchnęła, pociągając nosem.
– Wiesz co, masz rację, Slawka. Przepraszam, musiałam na chwilę zwiać. Ale jestem gotowa
wracać! Zaczęła ocierać łzy i ewidentnie szykować się do powrotu.
– No i za co mnie przepraszasz? Każde dziecko wie, że ludzka psychika ma gdzieś granice wytrzymałości i czasem trzeba. Sami żeśmy to mieli w szkole – zaśmiał się Rostislaw.
Zajęci rozmową, usłyszeli głośny plusk dopiero, gdy zaczął się przybliżać. Wytężyli wzrok. W ich kierunku od strony miasta biegło dwoje ludzi. Z początku stanowili jedynie dwa przebijające się z trudem przez rażące czerwonym blaskiem kałuże patyczaki, ale im bliżej byli, tym więcej szczegółów dało się rozróżnić. Pierwszy biegł mężczyzna, tuż za nim kobieta. Oboje mieli spłowiałe włosy i zniszczoną słońcem skórę, podarte ubrania z jakiegoś taniego syntetyku, a przed przenoszącymi niebezpieczne choroby insektami ich nie ciał nie
chronił nawet skrawek siatki. Dyszeli ciężko, oglądali się trwożliwie za siebie, a na dwójkę sabotażystów patrzyli jak na oazę w samym środku pustyni.
– Przepraszam państwa! – krzyknął mężczyzna, zziajany. Przybysze cali drżeli, być może z zimna, może z wycieńczenia albo ze strachu, że ci, do których biegli, nie zechcą z nimi rozmawiać. Oboje zatrzymali się parę kroków przed Teresą i Slawą, po kostki brodząc w błocie.
– Przepraszam państwa – powtórzył.
– Bo myśmy tuż przed burzą znaleźli to – mówiąc to, wyciągnął w kierunku dziewczyny jakiś pomięty świstek z mielonego papieru.
– I myśmy bardzo chcieli wiedzieć… Jak coś takiego zrobić?
Teresa rozwinęła niepewnie karteczkę, wymieniając się spojrzeniem z Rostislawem. Sytuacja była co najmniej dziwna, ale po ostatnich wydarzeniach już nic nie mogło wprawić ich w osłupienie. Niemniej zaintrygowało ją, czego chcą od nich warszawiacy. Prędko jednak
zrozumiała. Na wymiętym papierze znajdował się jeden z komiksów licealistów. Ten o tworzeniu Wspólnoty.


CC-BY-SA Małgi Kowalska 2020

Podziękowania dla Olafa Klimka za pomoc w obróbce kolorów ilustracji

“Tylko Kropla” – Kamila Szymańska

Prezentujemy pracę laureatki drugiego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Kamili Szymańskiej!


Tylko Kropla

Kap kap.

Kap.

Plusk.

Kolejny dzień, kiedy budzi mnie tramwaj wodny. Nigdy nie mam mu tego za złe. Kolejny piękny dzień. Wstaję z łóżka, bosymi stopami przechodząc po parkiecie z imitacji drewna, a potem miękkim dywaniku z imitacji owczej skóry. Może i to obłuda, te wszystkie powtórzenia i próby rekonstrukcji, ale czy nie żyjemy w obłudzie od zawsze? Ta jest tylko trochę inna, trochę bardziej dosłowna. Kiedyś obłudą było światło słońca, ciepłe i jasne, ale coraz cieplejsze, w swojej życiodajności coraz bardziej zabójcze. Teraz jest inaczej, mogę rozkoszować się jego promieniami na twarzy i czuć chłód poranka, mogę oddychać powietrzem, które nie jest duszne, a orzeźwiająco chłodne, jak ta woda. Woda która przepływa pod moim oknem, po której płynie ten tramwaj, cud techniki. Wyglądam przez szybę, krople błyszczą na karoserii, słońce się w nich odbija i odbija się w błękicie wody, woda odbija błękit nieba, po którym suną obłoki. Pojazd dwupiętrowy, na górnym piętrze siedzi kilka osób, rozmawiają ze sobą, ktoś się śmieje, ktoś siedzi w milczeniu w drodze do pracy, ktoś popija kawę z jednego z popularnych ostatnio kubków z łuski ryżowej, ktoś patrzy na mijane wieżowce, podobne do tego, z którego sam wyglądam, wszystkie w stylu modernistycznym, z wieloma oknami wpuszczającymi do wnętrz światło, regularnie czyszczonymi przez Służby ds. Utrzymania Czystości, z roślinami spływającymi i pnącymi się po kolejnych piętrach, które z kolei pielęgnowane są przez mieszkańców oraz heroiczne zastępy ogrodników i ogrodniczek. Wyciągam rękę i gładzę jeden z liści, który opiera się o ramę okna. Na górnym piętrze tramwaju jest jeszcze jedna postać, którą zauważam, nim odpłynie w dalszą drogę – staruszka, niskai szczupła, która rozgląda się wokół niczym dziecko, jakby widziała to wszystko, to miasto, pierwszy raz w życiu, jakby nie mogła wyjść z zachwytu. Od jej długich, soczyście siwych włosów odbija się światło i błądzi gdzieś po pagórkach i dolinach ich pasm splecionych w warkocz. Mam ochotę zapytać się jej, dokąd płynie, jeśli do pracy, to chcę, by porzuciła tę pracę, to ja chcę ją zatrudnić, zatrudnić ją jako osobistą przewodniczkę, by pokazała mi świat tak pięknym, jakim ona go widzi. Nagle podnosi twarz, drobną, pomarszczoną, ale nie jak u osoby doświadczonej życiem, lecz jak u dziecka, u noworodka któremu wody płodowe rozmiękczyły skórę, a już niedługo wyprostuje się ona i wygładzi. Ma szeroko otwarte oczy, których ciemnobrązowy kolor dostrzegam nawet z wysoka, patrzę w ich głębię i daję się jej pochłonąć, zanurzyć w czerń źrenicy, chcę odkryć co w nich chowa. Mrużą się, kiedy kobieta uśmiecha się do mnie i znikają, kiedy tramwaj odpływa. Mrugam zdziwiony, kiedy mój wzrok traci bodziec, zostaje porzucony gdzieś na drobnych falach pokrywających wodny trakt.

Dawniej ludzie zakochiwali się w Wenecji, pobrużdżonej brudnymi kanałami ze śmierdzącą i zanieczyszczoną wodą, zakochiwali się tylko dlatego, bo mogli być z nią tak blisko, mogli pływać gondolami, może coś im przypominała, może podświadomie widzieli w niej płynący czas, krąg trwającego wciąż, umierającego i odradzającego się życia, może przypominała im o podwodnym rozwoju w łonie matki, a może po prostu to był ich niemy krzyk, chęć powrotu do korzeni istnienia, chęć bycia niedaleko wodopoju w śmiercionośnym słońcu pustyni. Teraz jest inaczej, ta woda jest inna, wciąż filtrowana, czyszczona, napędzająca większe i mniejsze elektrownie wodne, piętrząca się, łącząca ze sobą i znów rozlewająca się w mniejsze rzeki, mniejsze strumienie, nawilżająca powietrze, oddająca się w formie pary otulającym budynki roślinom, umożliwiająca sprawny transport. Woda tańczy ze słońcem, którego energia zbierana jest we wszechobecnych panelach słonecznych, a wiatr wzburza ją, nadając tekstury, wprawia w ruch również znajdujące się między większymi aglomeracjami wiatraki. Wydawałoby się niesłuszne tak wyzyskiwać żywioły, tak nadszarpywać i zagarniać siły przyrody, a jednak to dawno przestało być rywalizacją – kiedyś tak było, ta nieumiejętność we współpracy z nią, ta niechęć ludzi do wejścia w symbiozę sprawiła, że prawie wszystko zniszczyliśmy, prawie zaprzepaściliśmy ten przedwieczny wysiłek, który wszechświat, Matka Natura, Los czy może jakieś bóstwo podjęło, by zaistniało tu życie. Nie było to co prawda łatwe, wymagało wiele pracy i poświęceń i wciąż tyle wymaga, wymaga tego od wielu ludzi, poczynając od naukowców i inżynierów, którzy nieprzerwanie pracują nad zapewnieniem jak największego bezpieczeństwa w związku z wykorzystaniem energii atomowej oraz innowacjami w życiu codziennym, a kończąc na zwyczajnych, szarych ludziach, dla których tak, wydawałoby się, błahe mycie szyb budynków mieszkalnych czy czyszczenie ulic są jedynym czynnikiem, który ochrania ich od skończenia na jednej z nich. Jednak nawet świat dążący do pełnej równowagi, świat dążący do ideału, nie sprawi, że będą na nim żyć idealni ludzie. Nawet teraz, idąc do pracy, mijam jeden z licznych, szczególnie ostatnio, protestów. Grupa ludzi w archaicznych ubraniach z poliestru oraz bawełny z dawnych, niezreformowanych upraw chodzi po połaci trawy okraszonej wiosennymi kwiatami, depcze je swoimi kaloszami jak również innymi rodzajami obuwia, krzyczy, skanduje. Twarze mają umazane na wzór górników ze zburzonych dawno kopalni, niosą transparenty głoszące konieczność powrotu do dawnych źródeł energii, do dawnej kultury, wskazujące na brutalne odarcie z budowanych przez wiele pokoleń tradycji. Niektórzy ludzie po prostu nie potrafią przyjąć zmian, dawne dzieje żyją w nich przekazane przez rodziców, dziadków, opowiadane niczym baśnie. Nie chcą pogodzić się z kontrolą, lecz tylko ona pozwala utrzymać ten świat
w ryzach, tylko zgoda większości na nałożenie samym sobie ograniczeń sprawiła, że ludzkości nie zniszczyły jej własne, egoistyczne i krótkowzroczne działania. Członkowie Służby Bezpieczeństwa i Porządku Publicznego krążą spokojnie dookoła, wchodzą w dyskusje z organizatorami manifestacji i podejmują próby rozproszenia jej. Dzięki wielu reformom edukacji oraz staraniom, by była jak najwyższej jakości, takie sytuacje mogą w dużej mierze odbywać się bez użycia środków przymusu bezpośredniego, a więc ludzie, którzy tak jak ja zmierzają w jakieś miejsce, a może po prostu krążą tutaj bez większego celu, nie zatrzymują się nawet w poszukiwaniu sensacji. Ja również idę dalej.

Ocean błyszczy błękitem, otacza mnie i otula, przygniata swoim ciężarem. Ryby przepływają dookoła mnie niewzruszone, jakbym był jedną z nich, nie rozpiechrzają się, lecz akceptują to dziwne, wpółmorskie stworzenie opakowane w osprzęt niezbędny mu do przetrwania bez tlenu i stałego podłoża, do których to warunków zostało stworzone. Dopływam już do rafy koralowej – z daleka zachęca mnie swoimi jaskrawymi kolorami, niczym kwiaty, które kuszą owady zapylające, pręży się i prezentuje swoje wdzięki, zapewniając mnie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Muszę się jednak upewnić, to moje zadanie, wpływam w wielobarwny las koralowców, staje się jednym z gatunków żyjących w jej towarzystwie, omamia mnie i sprawia, że chciałbym osiąść obok, by woda pokryła mnie piaskiem i sam stałbym się jej częścią. Nie mogę tego jednak zrobić, muszę ją przebadać, sprawdzić, dokładnie zdiagnozować, jej życie leży w moich rękach, jestem lekarzem, a moja pacjentka ma kilka dni, tygodni, miesięcy, lat, setki lat, tysiące lat. Narzędzia kontrolne
i pomiarowe wskazują poprawne wyniki, próbki biologiczne tkwią już przypasane przy moim boku, to prawie koniec dnia pracy. Nagle coś dziwnego, coś co przykuło moją uwagę, ryba pokryta cętkami powoli przemieszcza się po dnie, opierając się na płetwach niczym odnóżach. Podpływam bliżej, przyglądam się lepiej, dokładniej, ale nie, to niemożliwe, tego gatunku nie ma od setek lat, ona nie ma prawa istnieć. Może zbyt długo byłem już pod wodą, może kończy mi się tlen, może to jakieś zwidy. Wyjmuję aparat, robię jej zdjęcia, zbliżenia, dużo zdjęć, wyjmuję urządzenie do nieinwazyjnego poboru materiału genetycznego, zbliżam je do niej, tak, udało się, a ona człapie dalej. Płynę do brzegu.

Laboratorium potwierdza moje przypuszczenia – to Sympterichthys unipennis, uznana za wymarłą w 2020 roku. Na niespotykanej dla niej szerokości geograficznej oraz głębokości pod poziomem morza został odkryty wymarły gatunek. Kolejne potwierdzenie, potwierdzenie, że wszystko jest możliwe, że świat potrzebuje zmian, że potrafimy zmienić świat.

Kap kap.

Kap.

Kto w końcu naprawi ten cholerny kran? No tak, sam muszę to zrobić, sam w końcu muszę wezwać hydraulika, ale na razie mi się nie chce, czym jest te kilka kropel, oprócz tylko powodem mojej narastającej irytacji i przykrej pobudki. Wstaję, odsuwam zasłony, otwieram okno, by zalał mnie szum ulicy i by zalało mnie światło, szarawe, ni to poranne, ni popołudniowe, i tak już jestem zmęczony, wszystko jedno. Jest wiosna, a ja tak dawno nie widziałem słońca, zresztą ostatnio nie było ku temu nawet sposobności z powodu pożarów trawiących pobliskie lasy. Zaciągam się zapachem spalin i dymu, kaszlę w pięść gdy powietrze drapie mnie w gardle. Patrzę na samochody, na tę rzekę samochodów, wciąż jadących do przodu, w nich ludzie wciąż dokądś pędzący, ciekawe dokąd jadą, pewnie do pracy. Są trochę brudne, mało komu chce się dzisiaj jeździć do myjni, a tym bardziej myć samemu, preferowane są białe, srebrne, czarne, ale czasem dostrzegę klasyczną, przykurzoną co prawda, czerwień, zgniłą zieleń, nawet granat, przypominający mi o wieczornym niebie, kiedy jeszcze patrzyłem na gwiazdy. Wtem jakiś ruch, dziwny, bo wolniejszy, jakby ułomny, urwany w pół. To jakaś postać, postać stojąca na pasie zieleni, który dzieli jezdnie, pasie zieleni z bladą, rosnącą plackami trawą i drzewami, jeszcze nieulistnionymi, które wyciągają drewniane kikuty ku zachmurzonemu niebu, jakby zdesperowani ludzie wznoszący modły. Drobna, skulona, przygięta do ziemi staruszka przechadza się między nimi z resztką brudnej wody w szklanej butelce i podlewa po trochu, byleby starczyło, byleby miały i rosły, i nie spłonęły jak tyle innych. Po plecach spływa jej gruby, siwy warkocz. Wtedy jakieś słowa, słowa zupełnie sprzeczne z logiką, dziwne, jakby niewłasne, formułują się w myśl. To ona, to właśnie ona, ja ją znam. Ta kobieta to przyszłość. To nadzieja.


CC-BY-SA Kamila Szymańska 2020

“Najlepszy Świat” – Agata Misiak

Prezentujemy pracę laureatki trzeciego miejsca Pierwszej Edycji Konkursu Optymistycznej Fikcji Klimatycznej, Agaty Misiak!


Najlepszy Świat

Jeśli jest droga do lepszej przyszłości,
to zaczyna się ona od spojrzenia na najgorsze.”
Thomas Hardy

Dyskretnie pociągnęłam usta błyszczykiem i w towarzystwie nauczyciela weszłam do dużej sali gimnastycznej. Gwar rozmów odbijał się echem od ścian. Podeszliśmy do stolika, na którym leżał mikrofon. Setki par oczu zwróciło się w moją stronę. Nie lubię wystąpień publicznych, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Szczególnie jak ma się cel. Ja miałam.

– Moi drodzy! – zaczął entuzjastycznie nauczyciel, spoglądając na mnie z podziwem. – Chciałem wam przedstawić panią doktor Melanię Sosnowską z Polskiej Akademii Nauk, która zgodziła się z nami spotkać w ramach „Piątków dla klimatu”. Pani doktor jest wybitną specjalistką w dziedzinie zmian klimatycznych i klimatu.

Pomyślałam smutno, że ta prezentacja powinna być uzupełniona o kilka informacji: że pani doktor to także monotematyczny świr, diagnozowany psychiatrycznie w kierunku schizofrenii, mający urojenia i omamy o wciąż niezbadanym podłożu i żeby się nie martwili, bo nie stanowi zagrożenia dla otoczenia. To była gorzka prawda, ale może lepiej głośno o tym nie mówić. Poza tym miałam wielką nadzieję, że z tego niedługo wyjdę. Leki póki co działały. TO już się przecież dawno nie zdarzyło.

Wzięłam do ręki mikrofon i rozejrzałam się po sali. Większość uczniów wydawała się zadowolona. W sumie trudno się dziwić. Lepiej siedzieć tutaj niż na nudnej lekcji. Tak samo jak lepiej pójść na strajk klimatyczny, żeby zerwać się ze szkoły i jeszcze do tego dostać szóstkę za aktywność. A ja tak bym chciała, żeby to miało głębszy sens! Żeby zrozumieli!

Sympatyczny nauczyciel zapewniał mnie chwilę wcześniej, że w tym topowym warszawskim liceum młodzież jest wyjątkowo zaangażowana w sprawy klimatu, ale patrząc na pierwsze rzędy, już miałam wątpliwości. Dziewczyna w kusym białym sweterku kokieteryjnie nawijała pukiel blond loków na palec. Obok siedział wpatrzony w nią koleś w okularach, który z pewnością bardziej był zainteresowany tajemnicami białego sweterka niż zmian klimatycznych. Ktoś żuł gumę, ktoś ze słuchawkami w uszach lekko kołysał się rytmicznie. Kilka osób jak w transie stukało w ekran smartfona, nie reagując na otoczenie. Ot, wypisz, wymaluj kwiat polskiej młodzieży. Może jednak jakimś cudem uda mi się ich zainteresować. Może poruszę czyjąś czułą strunę. Może komuś otworzę oczy, przemówię do rozumu. Może akurat w tej szkole spotkam takich fanatyków jak ja. Może…

Grunt to mocne wejście. Przekonałam się o tym wiele razy. Trzeba uderzyć w łeb, żeby pojawiły się gwiazdy zainteresowania. Odetchnęłam głęboko.

– Czy ktoś z was wyobrażał sobie siebie za czterdzieści lat? – zaczęłam, a kilka osób spojrzało na mnie ze zdziwieniem. Chyba nie takiego wstępu się spodziewali.

– Nie? W sumie to dobrze, bo za czterdzieści lat większość z was nie będzie już żyć, więc po co sobie wyobrażać coś, czego nie będzie. Część dostanie udaru z powodu fali upałów. Część umrze z pragnienia lub głodu. Pozostali zostaną zabici w konfliktach i wojnach o dostęp do zasobów.

Po sali przeszedł szmer. OK, jest dobrze. Jakiś cień zainteresowania. Kułam żelazo póki gorące:

– Wizja apokaliptyczna? Tak odległa, że nierealna? Waszego pokolenia nie dotyczy? Otóż nie, kochani. Świat bez lodowców, wiecznej zmarzliny, za to z cieplejszym o kilka stopni klimatem, hiperkanami, huraganami, suszami, powodziami, pożarami i innymi kataklizmami, których być może jeszcze dzisiaj ludzkość nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jest na wyciągnięcie ręki. Czy na pewno tego chcecie? Wszyscy dotarliśmy na rozdroże, a droga, którą teraz wybierzemy zdeterminuje nie tylko nasze dalsze losy, ale życie całej cywilizacji. Już od 1986 r. ludzkość wykorzystuje znacznie więcej zasobów niż planeta może odtworzyć. Wszechobecny konsumpcjonizm sprawia, że celem życia staje się krótkoterminowa wygoda i bieżące korzyści materialne. Żyjemy dzięki naturze, a codziennie wyszarpujemy jej zasoby. Z pełną świadomością podcinamy drzewo, na którym siedzimy, bo nasz świat bardzo nie lubi ograniczać swoich potrzeb. Zobaczcie sami.

Włączyłam wcześniej przygotowany film o konsekwencjach zmian klimatycznych i usiadłam na krześle w pierwszym rzędzie obok dziewczyny w białym sweterku. Zadowolenie, które poczułam po wygłoszeniu wstępu, szybko ulotniło się. Jeden rzut oka na parę siedzącą obok odebrał mi nadzieję, że cokolwiek do nich trafia. Blondynka uśmiechała się uwodzicielsko, a chłopak w okularach spoglądał jej głęboko w oczy. Ja tu się produkuję o zagładzie ludzkości, a Romeo i Julia mają to tam, gdzie – metaforycznie rzecz ujmując – plecy kończą swą szlachetną nazwę. Zacisnęłam pięści ze złości. Dobra, spokojnie. To tylko wykład. Jeden z wielu. Nie mogę dać się ponieść nerwom. Jednak z każdym spojrzeniem w bok ciśnienie rosło mi coraz bardziej.

Nagle TO poczułam. Zaczęło się jak zawsze. Delikatne mrowienie w opuszkach palców rozchodzące się po całym ciele niczym pełzający płomień. Narastające uczucie paniki, kompletnego paraliżu, pustki w głowie. Niemy krzyk. Walka o oddech. Wiedziałam, że nie mogę dopuścić do ataku. Nie teraz. Nie w czasie wykładu. Boże, proszę! Za późno. Zaczęłam tracić świadomość. W ostatniej sekundzie złapałam kurczowo za ramię siedzącą obok dziewczynę w białym sweterku jakby to była ostatnia deska ratunku, łącznik z prawdziwym światem. Kątem oka dostrzegłam jeszcze, jak niemal w tej samej chwili chłopak w okularach kładzie jej rękę na kolanie. I odpłynęłam.


Leżałam spokojnie. Nie musiałam otwierać oczu. Wiedziałam, co zobaczę. To był mój ósmy raz. Byłam już doświadczona. Każdy atak choroby przypominał poprzedni. Zawsze budziłam się w tym samym miejscu. Na początku próbowałam tłumaczyć lekarzom, co widzę, co się ze mną dzieje w TYCH chwilach. Udawali, że słuchają, kiwali ze zrozumieniem głowami, a potem przepisywali kolejne proszki i proponowali zwolnienie lekarskie. W jednym byli zgodni – że to nie jest normalne. Takich rozmów odbyłam dziesiątki. Jeździłam do specjalistów w całym kraju. W końcu zrezygnowałam. Zaakceptowałam, że jestem ciężkim przypadkiem czubka, którego nikt nie potrafi zdiagnozować. Bo niby normalna baba, inteligentna, zadbana, potrafiąca nawiązywać relacje, a z drugiej strony wygaduje takie bzdury! Tłumaczyli mi, że momenty, w których TO się dzieje mają swoje źródło jedynie w dysfunkcjach mojego mózgu. A to wszystko jest projekcją chorej głowy. Moja przyjaciółka twierdziła, że to wina moich obsesyjnych zainteresowań zmianami klimatu, że od tego ześwirowałam. Tłumaczyła mi kilka razy na tydzień, że czas ułożyć sobie życie osobiste, bo z klimatem dzieci mieć się nie da. Myliła się. To znaczy nie w kwestii dzieci oczywiście, tylko przyczyny mojego zachowania. To nie moje zainteresowania pchnęły mnie do szaleństwa. To szaleństwo sprawiło, że zainteresowałam się klimatem.

Pierwszy raz TO zdarzyło się na studiach. Wtedy rzuciłam architekturę i przeniosłam się na Wydział Geografii i Studiów Regionalnych na UW. Potem były studia doktoranckie, praca naukowa, staże w Komisji Europejskiej i na zagranicznych uczelniach. Czułam, że muszę zająć się na poważnie ochroną klimatu, że to moja życiowa misja. Stałam się prawdziwą aktywistką, zanim jeszcze temat klimatu stał się modny. Wszystkie kolejne ataki choroby traktowałam jak sygnał, że jestem na dobrej drodze i dalej mam działać. Nawet jeśli dojdę do ściany, to muszę tak długo walić głową, aż ją przebiję.

Tak rozmyślałam, aż nagle uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak. Otworzyłam oczy. Ciemna nora bez okien. Lampa solarna dająca słabe światło. Ulga. Miejsce to samo co zawsze. Zdałam sobie sprawę, że kurczowo coś ściskam w ręku. Obróciłam głowę i w mroku zamajaczył mi biały sweterek. Sekundę później jego właścicielka zaczęła drzeć się wniebogłosy. Momentalnie otrzeźwiałam.

– Cholera jasna, co ty tutaj robisz??? – próbowałam przekrzyczeć jej piski. W głowie kotłowało mi się tysiąc myśli. Ona nie miała prawa się tu znaleźć! Zawsze byłam sama! Jak to możliwe? Czy choroba się rozwija? Jeszcze nie zdążyłam sobie odpowiedzieć na żadne z tych pytań, gdy usłyszałam męski głos.

– Proszę pani, co się dzieje?

Wstałam gwałtownie, aż zakręciło mi się w głowie. Romeo siedział na podłodze metr ode mnie. Zaniemówiłam. Byłam wściekła. Na nich i na siebie. Jak tu się znaleźli? Jak to się mogło stać? Nagle przypomniałam sobie, że tam w sali gimnastycznej w ostatniej chwili złapałam dziewczynę za ramię, a chłopak dotykał jej kolana. Czy to możliwe, że przez to przenieśliśmy się tu wszyscy razem? Czy ja jestem jakimś cholernym medium? Nie, to niemożliwe. To muszą być kolejne wytwory mojej chorej wyobraźni. Schizofrenia level wyżej. Może jednak powinnam pójść na to zwolnienie lekarskie.

– To tylko wytwory mojej chorej wyobraźni – upewniłam się na głos. Niestety wytwory mojej wyobraźni wykazały niesubordynację. Wymykały się mojej świadomości i nadal natarczywie pytały:

– Proszę pani, wszystko w porządku? Gdzie my jesteśmy? Milczałam. Czułam pustkę w głowie. Jedyna nadzieja, że po powrocie nie będą niczego pamiętać. Zwykle TO trwało kilkanaście minut. Zaczęłam odliczać czas. Wrzaski białego sweterka ucichły. Teraz cicho chlipała, trzęsąc się ze strachu.

– Proszę pani? Wszystko w porządku? – chłopak po raz trzeci zwrócił się do mnie. Zaczynał mnie irytować. Przełknęłam ślinę i wypaliłam z szybkością karabinu maszynowego:

– Nic nie jest w porządku! Nie pytaj mnie, co się stało, nie pytaj, jak i dlaczego. Na te pytania szukało odpowiedzi kilkunastu psychiatrów i żaden nie znalazł. Ale nie martw się, to nie trwa długo. Zaraz wrócisz do szkoły i mam cholerną nadzieję, że o niczym nie będziesz pamiętać.

– A…, ale …, gdzie my w ogóle jesteśmy? – wydukał przestraszony, a ja poczułam wyrzuty sumienia, że tak ostro go potraktowałam.

– Jest rok 2127. Jesteśmy kilkadziesiąt, może kilkaset metrów pod ziemią w czymś w rodzaju hotelu. Skąd wiem? Bo byłam tu już siedem razy. Za każdym razem w tym samym miejscu i w tym samym czasie – wyjaśniłam już ciszej. Cała spięłam się, czekając na krzyk, płacz i lament, ale nawet biały sweterek nie pisnął. Najwyraźniej zatkało ich.

– Co??? OMG! Serio??? Wow! – zaczęli się nagle przekrzykiwać.

– Ma pani jakieś dowody?

– Dowód masz na ścianie. Włącz rzutnik – poleciłam mu, wskazując głową pilota na stoliku.

Wiedziałam, że w każdej chwili możemy wrócić do sali gimnastycznej, więc było mi już wszystko jedno. Chłopak wcisnął przycisk i na ścianie pojawił się trójwymiarowy obraz. Wyświetliły się informacje nadawane tutaj całą dobę: temperatura i wilgotność powietrza, stężenie gazów cieplarnianych w powietrzu: dwutlenku węgla, metanu, podtlenku azotu, stężenie siarkowodoru, prawdopodobieństwo opadów nawalnych, pożaru, burzy, cyklonu, huraganu i innych „atrakcji”. Choć te liczby widziałam już wiele razy, cały czas przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Moi towarzysze też nie pozostali obojętni.

– Niewiarygodne! Zobaczcie na te poziomy stężenia! Przecież podtlenek azotu jest niemal trzysta razy bardziej szkodliwy dla klimatu niż dwutlenek węgla! Pozostaje w atmosferze sto dwadzieścia lat! Jak mogą żyć z takim powietrzem? Kto dopuścił do tego? Pytanie retoryczne, chłopie. Nagle wskaźniki ustąpiły miejsca mapie pogodowej.

– Ale to nie jest chyba mapa Polski? – dziewczyna zapytała z niedowierzaniem w głosie.

– Niestety to Polska. Nie wpatruj się tak – nie zobaczysz Gdańska, Gdyni, Sopotu. Cały pas nadmorski został pochłonięty przez Bałtyk. Tutaj już nikt nie pojedzie na wczasy do Juraty. A granica na wschodzie przesunęła się w wyniku wojen i konfliktów o zasoby spowodowanych zmianami klimatu – wyjaśniłam beznamiętnie. Jakby na potwierdzenie moich słów na ekranie ukazały się sceny walki. Wychudzone ludzkie twarze, wykrzywione w grymasie złości i nienawiści. A może głodu i pragnienia? Młodzi patrzyli zafascynowani. Jakby oglądali film sensacyjny, a nie wiadomości ze świata.

– To niemożliwe, żeby poziom mórz aż tak bardzo się podniósł przez sto lat – stwierdził nagle chłopak.

– Przecież szacujemy, że przy obecnych trendach i szybkiej redukcji gazów cieplarnianych średnia temperatura globalna wzrośnie średnio o 2°C do końca stulecia. Taki poziom mórz jak tutaj byłby możliwy tylko przy scenariuszu najwyższych rozpatrywanych przez IPCC emisji RCP8.5! Spojrzałam na niego z uznaniem. No nie, czyżby Romeo okazał się Einsteinem? Nieźle.

– I jaki z tego wniosek, Einsteinie? – zapytałam zgryźliwie.

– Że ludzie nie ograniczyli emisji? – zasugerował nieśmiało.

– Bingo! Siedzimy w ciemnej norze kilkadziesiąt metrów pod ziemią, bo na powierzchni trudno jest żyć w takich temperaturach. Prąd stał się dobrem luksusowym, a podstawowym źródłem światła są ekologiczne lampy solarne LED.

– Była pani kiedyś na powierzchni? – zapytała nagle dziewczyna. Pokręciłam przecząco głową. – No to skąd pani wie? Może tutaj jest jak w „Seksmisji” – propaganda na ekranie, a na powierzchni wspaniały, piękny świat? – spojrzała na mnie pytająco.

W sumie nigdy o tym nie pomyślałam. Ale szybko usprawiedliwiłam się. Mój pobyt tutaj zawsze trwał tak krótko, że nie miałam nawet okazji na eksplorację.

– To siedzenie w ciemności jest strasznie depresyjne. Wyjdźmy na powierzchnię! To jedyna taka okazja! – wykrzyknął nagle chłopak, a dziewczyna mu zawtórowała. Nie czekając na moje zdanie, wyszli z pokoju na korytarz. Czułam się za nich odpowiedzialna. W końcu ja ich tu sprowadziłam. Chcąc nie chcąc, pobiegłam za nimi, błagając w myślach, aby ten koszmar skończył się jak najszybciej.

– Zaczekajcie! Przecież nie wiecie, gdzie iść! – krzyknęłam ze złością. Odwrócili się. Wskazałam głową drugi koniec korytarza. Posłusznie poszli za mną. Jednak jeszcze miałam jakiś autorytet. Doszliśmy do czegoś w rodzaju recepcji. Za ladą stała, tak jak ostatnio, wychudzona dziewczyna w szarym uniformie z włosami upiętymi w kok.

– Ale cringowy kostiumik! – szepnęła mi na ucho moja blond towarzyszka.

Tutaj wszyscy nosili podobne ubrania z ekotkaniny konopnej. Moda zeszła na drugi plan. Pomyślałam z żalem, że szkoda. Ludzie tak późno się zorientowali, że uprawa konopi zużywa niemal siedemdziesiąt procent mniej wody niż uprawa bawełny, wpływa korzystnie na żyzność gleby i jest dużo bardziej wydajna. Mądry Polak po szkodzie. Recepcjonistka obrzuciła nasze mało ekologiczne ubrania zdziwionym spojrzeniem, zatrzymując na dłużej wzrok na białym sweterku z angory. Ten sweterek zdecydowanie przyciągał.

– Witam w Groundhotelu Fifth Avenue – powiedziała uprzejmie po chwili.

– Jeśli chodzi o wycieczkę do Enklawy, to zbiórka jest za dziesięć minut. Trzeba szybko wyruszyć, bo prognozy nie są optymistyczne. Zostało niewiele czasu. Przewodnik już czeka. Tutaj macie hydrohumidit-24Hmax-1. Po czym wcisnęła nam do ręki okrągłe kapsułki. Spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani. Chłopak i dziewczyna najwyraźniej czekali, aż coś powiem. Przecież już tu byłaś – czytałam w ich spojrzeniach. Tak, ale do tej pory nikt nie proponował mi wycieczki ani nie kazał łykać tabletek!

– Mhmmm….. Co to za tabletki? – zapytałam niepewnie.

– Hydrohumidit-24Hmax-1. Uwzględnia najnowsze wyniki badań laboratoryjnych – wyjaśniła cierpliwie recepcjonistka.

– Może tam, gdzie mieszkacie stosuje się starszą wersję? Zapewniam, że działanie jest bardzo podobne. Woda wolniej jest wchłaniana przez organizm, zmniejsza się jej wydalanie i dzięki temu można dłużej wytrzymać bez płynów. Przy tej temperaturze na powierzchni to MUST HAVE.

– A może coś do popicia? – zasugerował chłopak, wkładając tabletkę do ust. Najwyraźniej mój Krzysztof Kolumb był już gotowy na odkrywanie nowych lądów. To pokolenie chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.

– Przykro mi. Od tego miesiąca obowiązują nowe limity wody pitnej. Dotyczą również przyjezdnych. Limit na pokój został już dzisiaj wyczerpany. Recepcjonistka spojrzała na nas wymownie. Najwyraźniej miała dość namolnych turystów.

– A gdzie mogę podładować telefon? – zapytała dziewczyna w białym sweterku. Recepcjonistka westchnęła zrezygnowana.

– Po ostatniej awarii elektrowni, prąd dla celów prywatnych jest dostępny tylko w określonych godzinach.

– I zgaduję, że te godziny już minęły? – zapytała zaczepnie blondynka.

– Oczywiście – recepcjonistka uśmiechnęła się słodko. Szybko spuściła głowę, ale zdążyłam jeszcze dostrzec w jej oczach błysk satysfakcji. Wyjaśniła nam szybko, gdzie jest miejsce zbiórki na wycieczkę.

– Mam nadzieję, że zapoznaliście się z możliwymi zagrożeniami i podpisaliście wymagane zgody. Uważajcie na uchodźców klimatycznych. Koczują już niemal wszędzie. Ostatnio stali się bardzo agresywni, bo ze względu na suszę głodują od wielu miesięcy. Śmiertelność rośnie z dnia na dzień. Nie wiem, dlaczego rząd nic z tym nie robi. Pewnie liczy, że wybije ich jakaś zaraza, tak jak ostatnio malaria – dodała, po czym szybko zmieniła temat, jakby zawstydzona tym, co powiedziała.

– Tu macie środki owadobójcze. W porze suchej insektów jest naprawdę dużo. Tylko karaluchy, komary, pluskwy i wszy dobrze rozwijają się w naszych czasach.

Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko i przestałam już nawet myśleć o tym, kiedy powrócimy do naszego świata. Dałam się wciągnąć. Wydostaliśmy się na powierzchnię za pomocą superszybkiej windy. Uderzył w nas niewiarygodny żar. Powietrze parzyło w drogach oddechowych, a słońce, pomimo smogu, oślepiało tak, że łzy same leciały z oczu. Podjechał elektryczny autobus i razem z niewielką grupą ludzi zajęliśmy miejsca. Jeden rzut oka wystarczył, żeby się zorientować, że jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na wycieczkę. Inni uczestnicy wyprawy uzbrojeni w okrycia głowy, długie rękawy, okulary przeciwsłoneczne i małe przenośne aparaty tlenowe, patrzyli na nas jak na wariatów. Pod ich spojrzeniami plamy potu na mojej garsonce robiły się jeszcze większe. Hydro-coś tam jakoś nie bardzo na mnie działało. Oczywiście o klimatyzacji nie było mowy. Rzut oka na biały sweterek i zrozumiałam, że są tacy, którzy mają gorzej. Meszki i komary obsiadły nas niemal natychmiast. Gdyby nie środki, które dostaliśmy w recepcji, pewnie zjadłyby nas żywcem. Szybko jednak przestałam się tym przejmować. Z niedowierzaniem patrzyłam na krajobraz za oknem autobusu, krajobraz księżycowy. Popękana ziemia przypominała blizny. Droga przecinała resztki wypalonych lasów. Popielatoszare pnie martwych drzew wyrastały z ziemi niczym krzyże na cmentarzysku klimatu, wskazując oskarżycielsko na słońce. Gdy przejeżdżaliśmy przez jakieś miasto, zdążyłam tylko dostrzec zniszczone domy, bez dachów, drzwi. Stały niczym przerażający pomnik okrucieństwa pogody. W miejscach, gdzie wichura okazała się łaskawsza można było zobaczyć baterie słoneczne – podstawowe źródło energii, cudem ocalałe z ostatniego huraganu. Poczułam smród ścieków, które spiekając się w południowym słońcu, wsączały się w każdą szczelinę ulic. W połączeniu z zawiesistym powietrzem to była mieszanka zabójcza dla moich płuc. Nagle do okien autobusu dopadła grupa ludzi. Byli przerażający. Od razu skojarzyłam ich wygląd z pokazywanymi w mediach zdjęciami wygłodzonych mieszkańców Afryki, z tym, że ci byli biali. Wklęsłe policzki, długie i chude kończyny, wydęte brzuchy. Ich wielkie oczy mówiły, że mogą zabić za kawałek chleba lub kubek wody. Głód i ubóstwo dotarły teraz też tutaj, do Europy. Tak bardzo było mi ich żal! Jeśli na początku XXI wieku na świecie umiera dziennie z głodu dwadzieści tysięcy ludzi, to ile musi umierać tutaj?

– To uchodźcy klimatyczni z południa. Proszę nie zwracać na nich uwagi. Jak szybko przejedziemy. nie powinni nam zrobić krzywdy – wyjaśnił bez cienia emocji przewodnik, po czym ciągnął dalej.

– Opowiem teraz o celu naszej wycieczki. Będą państwo mieli niepowtarzalną okazję, aby zobaczyć, jak żyją najbogatsi. Enklawa to jedyne miejsce w Polsce, gdzie nie obowiązują limity. Ludzie, którzy tam żyją, płacą grube miliony, aby mieć na co dzień dostęp do wody pitnej i energii. Teren został ogrodzony i zabezpieczony w taki sposób, aby zminimalizować ryzyko zniszczeń na skutek burz, huraganów, wiatrów i słońca. Zapewniam, że tak wspaniałego świata jeszcze państwo nigdy nie widzieli. Wycieczka musi trzymać się wytyczonej trasy. Proszę się nie rozchodzić i zwiedzać w grupie, bo grożą surowe kary za zakłócanie porządku. Spojrzał z niepokojem na wyświetlacz swojego zegarka.

– Mamy mało czasu. Warunki pogodowe mogą zmienić się w każdej chwili. Mam nadzieję, że zdążymy. Na mój sygnał wszyscy będą musieli opuścić Enklawę i udać się do najbliższego schronu. Słuchałam go jednym uchem, bo właśnie dotarliśmy do celu. Enklawa znajdowała się w szczerym polu, kilka kilometrów od najbliższego miasta. Wjechaliśmy przez wielką bramę. Autobus zaparkował. Ubranie kleiło mi się od potu. Z trudem łapałam powietrze. Wysiadałam i… poczułam ulgę. Tutaj naprawdę lepiej się oddychało. Rozejrzałam się z ciekawością. Nastawiałam się na niesamowity widok, cuda techniki, wieżowce sięgające chmur, pełną automatyzację życia, a zobaczyłam zwyczajne osiedle domków jednorodzinnych łudząco podobne do warszawskiego Zacisza. Trawa, drzewa, kwiaty, śpiew ptaków, psia kupa na chodniku, ptasia kupa na ławce. Przez chwilę myślałam, że wróciliśmy do rzeczywistości, ale zachwycone miny pozostałych członków naszej grupy uświadomiły mi, że dla nich jest to widok zupełnie niecodzienny. Oczy niemal wyszły im z orbit, jak zobaczyli w oddali oczko wodne i fontannę. Biegali zachwyceni boso po zielonej trawie jak dzieci, które dostały urodzinowy prezent. Popatrzyłam na chłopaka i dziewczynę. Rozczarowanie i zawód wyraźnie malowały się na ich twarzach. Usiedliśmy na ławce wśród zieleni.

– Liczyłem na coś więcej… – stęknął Einstein.

– Nooo… – zawtórowała mu dziewczyna.

– Człowiek chciałby zobaczyć, jak przez sto lat rozwinęła się technologia, co ludzie wymyślili, jakie wprowadzili ułatwienia, jak wygląda najnowszy model iPhona, a tu okazuje się, że stoimy w miejscu. Żal.

– Czy wy nic nie rozumiecie??? – krzyknęłam.

– To wszystko oznacza, że w naszych czasach doszliśmy do ściany! Nic lepszego nas nie czeka! Świat, który mamy w 2020 roku jest najlepszym z możliwych! Nie uratuje nas nowoczesna technologia, bo ona nie wyprodukuje wody pitnej i czystej atmosfery, nie cofnie zniszczeń, które już się dokonały w środowisku. Nie żyjemy dzięki technologii, tylko dzięki naturze, która stwarza nam warunki do tego życia. Niestety nasza wartość jako ludzi jest oceniana po tym, co kupujemy, ile konsumujemy i jak wiele posiadamy. Jak rozpuszczone dzieci chcemy więcej i więcej. Ale bez odpowiedzialności. Tu możecie zobaczyć, do czego to prowadzi! Ci ludzie stracili swoją szansę. Teraz zjeżdżają po równi pochyłej w zatrważającym tempie. Krzyczałam jak w transie. Tak bardzo chciałam, żeby to do nich trafiło. Nawet nie zauważyłam, że podszedł do nas przewodnik.

– Proszę państwa, musimy niezwłocznie opuścić Enklawę. Nadciąga huragan. Czynniki rejestrują stały wzrost zagrożenia. W tej chwili osiąga czwarty stopień w skali Saffira-Simpsona. Może być niebezpiecznie. Autokar zaraz odjeżdża, proszę natychmiast kierować się do wyjścia. Odszedł pospiesznie. Z niechęcią podnieśliśmy się z ławki. Młodzi się ociągali. Jakby wyparowała z nich cała energia.

– Hej, Einsteinie, pospiesz się – zawołałam.

– Mam na imię Emil – odpowiedział urażony.

– A poza tym, to co tutaj widzimy przeczy rozsądkowi. Czy kryzys energetyczny aż tak wpłynął na cywilizację techniczną? To niemożliwe, żeby ludzie zatrzymali się na tym etapie rozwoju. Niemożliwe, żeby nic nie zrobili dla klimatu i doprowadzili do tego wszystkiego.

– Może nie było tak, że nie zrobili nic. Może coś robili, ale to było za mało – zasugerowała dziewczyna.

– Może chcieli znaleźć złoty środek, czyli zrobić coś dla klimatu, ale tak, by jednocześnie z niczego nie rezygnować.

– Myślę, że możesz mieć rację – zasugerowałam.

– Przekonanie, że stoimy ponad prawami natury mogło ludzi zgubić. W skali ewolucyjnej istniejemy dopiero chwilę, a tworzone przez nas zagrożenia odcisną piętno na najbliższe setki, tysiące lat… Tak dyskutując, doszliśmy do wyjścia. Naszego autokaru nigdzie nie było.

– Może czekają na nas na zewnątrz? – zasugerowała dziewczyna. Jak tylko przekroczyliśmy bramę, ta zaczęła się gwałtowanie zamykać. W oddali zamajaczyły nam światła autokaru.

– No, pięknie. Odjechali bez nas. Na empatię człowiek w tych czasach na pewno nie może liczyć – stwierdziłam.

Staliśmy bezradnie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerwał się gwałtowny wiatr. Najwyraźniej prognozy zaczęły się sprawdzać. Pogoda zmieniła się w jednej chwili. Na horyzoncie ukazały się czarne, złowrogie chmury. Przeszedł mnie dreszcz. Przypomniało mi się, że przewodnik wspominał coś o schronie, ale gdzie go mieliśmy szukać na tym pustkowiu. Zaczęłam dobijać się do zamkniętej bramy. Brak odzewu. Pewnie teraz mobilizują siły przed huraganem i gdzieś mają zbłąkanych turystów. Jak sama nazwa wskazywała, Enklawa była enklawą, ale wyłącznie dla swoich bogatych mieszkańców.

– Chodźmy wzdłuż muru. Może gdzieś jest jakiś wyłom, w którym będzie można się schronić – zaproponowałam. Czułam się okropnie. Nie dość, że ich tu ściągnęłam, to jeszcze narażam na niebezpieczeństwo. Poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu. Był kwaśny. Oni też to poczuli.

– Obecność dwutlenku azotu w powietrzu zawierającym dwutlenek siarki przyczynia się do zwiększenia ilości kwasu siarkowego w kwaśnym deszczu… – zaczął Einstein.

– Zamknij się! Lepiej wymyśl, co mamy zrobić, bo zaraz nas zmiecie z powierzchni! – wydarłam się, próbując przekrzyczeć deszcz i wiatr. Patrzył na mnie jak bezradne dziecko. Bo przecież był dzieckiem! Czego ja w ogóle od niego oczekiwałam? Przykucnęliśmy pod murem, bo ściana deszczu ograniczała widoczność, a wiatr uniemożliwiał postawienie kroku. Niebo przecięła błyskawica. Raz, dwa, trzy… Grzmot. Epicentrum było blisko. Zacisnęłam mocno oczy. Tak bardzo pragnęłam poczuć znajome mrowienie w palcach! To był dla nas jedyny ratunek. Pomyślałam o tym wszystkim, co zostawiłam „po drugiej stronie lustra”. O rodzicach. O przyjaciołach. O moim psie, którego przygarnęłam ze schroniska. O ukochanych Karkonoszach. O wakacjach nad Bałtykiem. Tak bardzo tęskniłam do tego świata. Tak bardzo! Raczej wyczułam niż usłyszałam, że dziewczyna płacze. Chciałam przysunąć się i objąć ją pocieszająco, ale nagle poczułam wyjątkowo silny podmuch wiatru. Wbiłam paznokcie w ziemię. Jak przez mgłę zobaczyłam, że dziewczyna i chłopak unoszą się jak bezwładne szmaciane lalki. Znikają w wirze wiatru i deszczu. Nie wiedziałam, czy to znowu moja wyobraźnia płata mi figle, czy to zdarzyło się naprawdę. Spojrzałam w bok z nadzieją, że przez ścianę deszczu zobaczę skulone postacie. Nie było nikogo. Moje serce się zatrzymało. Świat się zatrzymał.


Otworzyłam oczy. Usłyszałam huk. Ale nie wiatru czy deszczu, lecz dźwięk oklasków. Stałam z mikrofonem w ręce. Serce waliło mi jak oszalałe, krew buzowała w skroniach. Mijały sekundy, a ja nadal nie wiedziałam, gdzie jestem. Po chwili do mnie dotarło. Udało się!!! Wróciłam!!! Ale, czy oni… Spojrzałam na pierwszy rząd krzeseł. Einstein siedział tam, gdzie przedtem. Twarz miał białą jak kreda. Po jego czole spływały wielkie krople. Potu? Deszczu? Nasze spojrzenia spotkały się. On wiedział. Pamiętał. Po plecach przeszły mi ciarki. Dziewczyny nie było. Wpatrywałam się intensywnie w puste miejsce, jakby to miało sprawić, że zaraz zmaterializuje się na krześle. Ale nic takiego się nie stało.

– Pani doktor… – zaniepokojony nauczyciel lekko dotknął mojego ramienia. Uświadomiłam sobie, że wszyscy się na mnie patrzą. Od dłuższej chwili panowała cisza. Chyba wypadało coś powiedzieć.

– Czy… Czy są jakieś pytania? – wydukałam ze ściśniętym gardłem. Einstein podniósł szybko rękę. Wahałam się, czy udzielić mu głosu, ale nie miałam wyjścia.

– Dobrze, to może Ein… Emil. Słuchamy cię. Podszedł i wyjął mi z ręki mikrofon. Zamiast zadawać pytania, zaczął przemawiać z wielkim zaangażowaniem. Mówił o tym, jak będzie wyglądać świat za sto lat, gdy teraz staniemy w miejscu i nie zrozumiemy wreszcie, że sprawy klimatu powinny stać się priorytetem dla każdego z nas. To nas dotyczy bezpośrednio. Cała planeta krzyczy, a nikt tego nie słucha. Kilkadziesiąt procent wyrzuconego przez nas do atmosfery dwutlenku węgla pozostanie w niej na tysiące lat. A to prowadzi do zmian „na zawsze”… Nagle uwierzyłam, że może się udać, że Enklawa nie będzie tylko małym punktem na Ziemi, lecz to Ziemia stanie się Enklawą. Zrozumiałam, że świat właśnie zyskał prawdziwego wojownika, dla którego ochrona klimatu zawsze będzie na pierwszym miejscu, a takich ludzi jest dużo więcej. Tylko…Tylko dlaczego stało się to kosztem życia niewinnej dziewczyny? Czy to jest znak, jak wiele będzie trzeba poświęcić, aby uratować Ziemię? A może to znak, jak wiele stracimy, jeśli nie podejmiemy teraz odpowiednich działań? To wszystko zaczęło mnie przerastać. Czułam łzy napływające do oczu. Świat zaczął się rozmazywać. Niewyraźnie zobaczyłam, że otwierają się drzwi sali gimnastycznej. Zamajaczyła w nich postać w jasnym ubraniu. Do mojej świadomości dotarły jeszcze ostatnie słowa płomiennej przemowy Emila:

– …. pamiętajcie, że żyjemy w najlepszym możliwym świecie. Lepszego już nie będzie. Uratujmy go!


CC-BY-SA Agata Misiak 2020

Wyniki 1 Edycji Konkursu Literackiego Fikcji Klimatycznej

Jury I Konkursu Literackiego Fikcji Klimatycznej przyznało zgodnie z regulaminem

Nagrodę Główną dla Małgi Kowalskiej, autorki opowiadania Zbawiciel niepotrzebny

Drugą Nagrodę dla Kamili Szymańskiej, autorki opowiadania Tylko kropla

Trzecią Nagrodę dla Agaty Misiak, autorki opowiadania Najlepszy świat

Ucieszył nas wysoki poziom wszystkich przesłanych prac literackich. Do ich mocnych stron należą stosowanie różnorodnych technik narracyjnych i chwytów literackich, świadome korzystanie z języka jako narzędzia konstruowania świata, a szczególnie wiara w ludzkość.

Dziękujemy za lekturę lepszą od wielu pozycji możliwych do znalezienia w księgarniach.

Jury I Konkursu Literackiego Fikcji Klimatycznej

Przewodniczący: Piotr Krajewski

Katarzyna Czeczott- Łukasik

Monika Dembińska

Julia Łapińska

Rafał Szczęsny

Daniel Zych